Dlaczego Norwegia nie chce do Unii Europejskiej? Zwykle prawica jest przeciw, tu jest odwrotnie
HANNA ZIELIŃSKA: Członkostwo bez prawa głosu. To hasło powtarza się w norweskich mediach społecznościowych w debacie o relacji z Unią Europejską. Skąd się wzięło?
KJETIL WIEDSWANG: Pod koniec lat 80. szef Komisji Europejskiej Jacques Delors zabiegał o relacje z krajami nordyckimi. Szwecja z Finlandią zdecydowały się wejść do Unii. Norwegowie odrzucili akcesję w referendum. Zostaliśmy więc z małymi Islandią i Liechtensteinem w ramach nowo powstałego Europejskiego Obszaru Gospodarczego, objęci większością przepisów rynku UE. Kilkanaście lat temu, po publikacji jednej z analiz prawnych, w Norwegii zapanowało przekonanie, że w zasadzie to mamy członkostwo unijne w 75 proc. Stąd nośne do dziś hasło o obowiązkach bez praw.
Czy referendum powinno zostać powtórzone? Dwa ostatnie pokolenia nie miały szansy się wypowiedzieć.
Odbyliśmy trzy poważne dyskusje na temat akcesji. Pierwsza próba, na początku lat 60., została odrzucona przez prezydenta Francji Charles’a de Gaulle’a, ponieważ Wielka Brytania również złożyła wniosek. Potem głosowaliśmy w referendum dwukrotnie na „nie”, w latach 70. i 90. Do dziś sondaże pokazują, że zdecydowana większość jest przeciw Unii.
Jakie korzenie ma norweski eurosceptycyzm?
Ma genezę w specyfice naszej historii. W większości krajów sprzeciw wobec Unii ma rys prawicowy. Tu od zawsze było odwrotnie. Mamy za sobą lata rządów Danii i Szwecji nad nami, bez własnej klasy arystokratycznej. Kiedy więc kraj odzyskał niepodległość, interes narodowy był projektem lewicowym. Tak od XIX w. zostało do dziś.
Słowa klucze w debacie o akcesji brzmią znajomo. „Suwerenność”, „konstytucja”, „demokracja”. Ale hasłem, które wywołuje nieznane nam emocje, jest też sama „unia”.
To z powodu tej walki na przełomie XIX i XX w. o wydostanie się z unii ze Szwecją, mimo że to prawdopodobnie najbardziej cywilizowana ze wszystkich unii ówczesnej Europy. Norwegowie mieli własny parlament, Szwedzi pozwalali mu się rozwijać. Nie król, a sami parlamentarzyści decydowali o składzie rządu. Nadal jednak historyczne odium słowa „unia” ciąży.
Norweska lewica też pozostała historycznie narodowa? Partia Czerwonych postuluje po prostu trzymanie się z daleka od hegemonii europejskiego kapitalizmu. Rynek jest i będzie mały, niekonkurencyjny. Wymaga ochrony.
Tak, argument jest tu taki, że UE jest systemem liberalnym lub neoliberalnym. A tego lewica nie lubi. Nasze rolnictwo jest więc prawdopodobnie najbardziej dotowane na świecie, a jednocześnie płacimy za żywność więcej niż gdziekolwiek indziej. I mimo to od ostatniego referendum liczba rolników zmniejszyła się o połowę. Kolejne partie z obu stron sceny politycznej rezygnują w ostatnich latach nawet z sugestii unijnych negocjacji. Eurosceptycyzm to już główny nurt naszej debaty.
Oprócz jej odsłony publicznej są rozmowy prywatne. Kiedy zapytać Norwega o poglądy, niemal zawsze zaczyna od rachunków za prąd. Skok cenowy w ostatnich latach jest szokujący.
Cena energii elektrycznej w Norwegii jest nadal najniższa w Europie. A gdy zaczyna w prywatnych domach przekraczać 0,80 koron za kWh, rząd dopłaca 90 proc. rachunku. W miastach i okolicach jest mimo wszystko wysokie poparcie dla Unii, co innego na prowincji. A w Norwegii napięcie między centrum a peryferiami jest równie ważne lub ważniejsze niż między wartościami prawicy i lewicy. Ten fenomen norweskiej polityki opisał po raz pierwszy w latach 60. socjolog Stein Rokkan. Ale rzeczywiście akurat prąd był przez dziesięciolecia tani. Norwegowie płacili bardzo małe rachunki dzięki zasobom energii wodnej. Do tego nasza energetyka to przemysł pozbawiony aluminium i nawozów.
W jaki sposób współpraca z Unią podnosi opłaty w norweskich domach?
Od lat 60. dzielimy się energią w Skandynawii. Na mocy zobowiązań wobec Unii jesteśmy też siecią kabli połączeni z innymi krajami. Kilka lat temu dołączyliśmy do europejskiej unii energetycznej w ramach porozumienia EOG. Nie miało to większego wpływu na ceny w Norwegii – aż do czasu rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Kryzys dostaw gazu podniósł ceny energii w Europie, a te rozlały się w południowej Norwegii. Pozostały niewzruszone na północy, którą łączy z kolei sieć farm wiatrowych ze Szwecją. Rachunki odzwierciedlały jedynie to, co działo się w Europie. Doświadczyliśmy czegoś takiego pierwszy raz – rachunki wzrosły trzy-, czterokrotnie. I miała to być wina Unii.
Norwegowie żądają od władz wypowiedzenia pakietu energetycznego.
Problem polega na tym, że w ramach pakietu obowiązują trzy dyrektywy, a to mieszanka różnych przepisów. Nie ma tu prostego rozwiązania. Jesteśmy stroną EOG, mieliśmy aktualizować europejskie prawo handlowe u siebie, a piętrzymy zaległości. W tym momencie chodzi o aż 50 ustaw, zwłaszcza w sektorze energetycznym. Unia przesuwa nam kolejne terminy ostatecznej realizacji zobowiązań. Presja rośnie.
Stąd po tygodniu wewnątrzkoalicyjnych negocjacji przejście współrządzącej partii do opozycji.
Partia Centrum, skupiona tradycyjnie na interesie rolników, jest szczególnie przeciwna wywiązaniu się z unijnej współpracy. Chce ją odkładać na czas po jesiennych wyborach, stąd jej wyjście z rządu. Nie ma jednak żadnego związku między ceną energii elektrycznej a tymi trzema dyrektywami, które doprowadziły do odejścia Partii Centrum. Jej lider przekonuje, że koalicyjna Partia Pracy nieuchronnie zmierzała do wdrożenia reszty czwartego pakietu energetycznego i trzeba było temu zapobiec, bo wtedy faktycznie niektóre z pozostałych dyrektyw dałyby więcej uprawnień do regulowania wspólnego rynku energii przez Unię.
Ale to nie koniec impasu?
Partia Centrum, partie lewicowe i populistyczna Partia Postępu postulują renegocjacje umów energetycznych z Unią. Partia Pracy, teraz w rządzie mniejszościowym, oraz konserwatyści mówią, że to nierealne.
Eurosceptycyzm wydaje się zakorzeniony w krajowych realiach. Tymczasem w mediach społecznościowych widzę te same argumenty, które pojawiają się np. na polskiej prawicy. Czy są jakieś racjonalne przesłanki za wpływem z zewnątrz na tę debatę?
Zdarza się, że jako dziennikarze znajdujemy w tej dyskusji inspiracje z zewnątrz, prawdopodobnie z Rosji. Norweskie media społecznościowe są w tej chwili głęboko prawicowe, gdzieś na marginesie pojawiają się teorie spiskowe. Mieliśmy kilka ostrzeżeń ze strony służb przed wpływami rosyjsko-chińskimi. Myślę, że za obecny stan debaty opowiada wiele przyczyn, nie tylko fakt, że ludzie płacą dużo za prąd. To dlatego populistyczna Partia Postępu prowadzi w sondażach po raz pierwszy w historii. Jest na szczęście nieco bardziej umiarkowana niż skrajna prawica, antyunijna, ale w przeciwieństwie do partii lewicowych nie dąży do wypowiedzenia porozumień EOG.
W Polsce gorąca dyskusja o ewentualnej akcesji potrafiła poróżnić bliskich. Jak to jest usiąść dziś z proeuropejskimi poglądami do norweskiego stołu?
To widać nawet na poziomie rządu. Główne partie tak niechętnie zajmują tu stanowisko, bo dla Norwegów to kwestia głęboko osobista, powoduje skrajne podziały. Premier ostatnio wręcz stwierdził, że w czasie kryzysu podejmowanie pytania o UE jest dalece niewłaściwe. Z drugiej strony mieszkam w Oslo, gdzie jest większość zwolenników przyłączenia się do wspólnoty. W takim Lærdal spotkałbym pewnie 90 proc. przeciwników. Mimo to napisałem kolejną książkę o Unii i myślę, że czas na dyskusję jeszcze przyjdzie. Europa rozwija własną odnawialną energię, strach o naszą zacznie maleć. Nie wstąpimy może do Unii w 2030 r., ale jestem pewien, że nastąpi to do 2040.
***
Kjetil Wiedswang – dziennikarz „Dagens Næringsliv”, były korespondent unijny, publicysta, autor książek m.in. na temat relacji między Norwegią a Unią Europejską: „Norwegia kontra UE. Tym razem to coś osobistego” oraz „Droga Europejska. UE, kryzys i my, pozostali”.