Rozmowa z Arturem Nowakiem, autorem reportaży „Plebania” i „Zakrystia”, o tym, jak zmienia się życie uczuciowe i seksualne polskich księży.
JOANNA PODGÓRSKA: – Pisze pan, że „michałowe” na plebaniach to gatunek wymierający. Jaką funkcję pełniły?
ARTUR NOWAK: – Myślę o nich z czułością i sentymentem. To kobiety żyjące cicho, w cieniu. Oficjalnie pełniły funkcję gosposi, ale w istocie były tak naprawdę żonami księży. Miały różne legendy – że kuzynka, że siostra. Gdy rozmawiałem ze starym kurialistą do książki „Zakrystia”, mówił: błogosławione „michałowe”, wyrażając zadowolenie, że gdzieniegdzie się ostały, bo biskupi je cenią. Te kobiety zadbają o swojego proboszcza jak dobra żona o swojego chłopa: żeby poszedł do lekarza, żeby nie pił, dbał o higienę czy żeby nie krzyczał na wiernych, bo to źle wygląda. Taki człowiek jest zaopiekowany, szczęśliwy. „Michałowe” to lekarstwo na samotność, która często księżom doskwiera. W diecezji kieleckiej na przykład ta instytucja jest nadal powszechna. I gdy księża się spotykają, mówią: „Moja ma problemy z sercem”, „A my z moją do Egiptu lecimy”. W łazience wiszą po dwa szlafroki, książki leżą po obu stronach łóżka. Z jednej strony jakaś pobożna lektura, z drugiej poradnik. To wszystko pięknie działało. Księża wypili po jednym, poplotkowali, wzajemnie wyspowiadali się z grzechów. I rozchodzili się w pokoju. Wierni są zadowoleni – ksiądz jest swój chłop, ma babę, a to znaczy, że nie jest „ciepły”. A w dodatku dzieci na przyzwoitych ludzi wyprowadził. Pewien góral z Białego Dunajca opowiadał mi z dumą, że ich proboszcz wychował aż ośmioro.
„Michałowe” ograniczały też chyba ryzyko nadużyć wobec dzieci czy szantażu.
Dziś mamy sporo ludzi niedojrzałych, którzy uciekają przed swoimi problemami w kapłaństwo.
Polityka
11.2025
(3506) z dnia 11.03.2025;
Społeczeństwo;
s. 26
Oryginalny tytuł tekstu: "Tinderowa za michałową"