Recenzja spektaklu: "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku", reż. Agnieszka Glińska
Zasilana prochami nocna odyseja Parchy i Dżiny po Polsce C.
Zasilana prochami nocna odyseja Parchy i Dżiny po Polsce C.
Trudno mówić tu o spektaklu, to raczej zlepek scen, niewysokich lotów kabaret.
Poemat miłosny, arabska baśń i seans psychoanalityczny.
Czołówka polskich aktorów bawi się swoimi rólkami. A piosenki Marianowicza i Wasowskiego w ich wykonaniu mają urok starych bibelotów.
Problemem staje się gra aktorów uwięzionych nie tyle w swojej męskości czy kobiecości, co w jakiejś manierze aktorskiej polegającej na wykrzykiwaniu kwestii.
Spektakl Jakuba Krofty to dowód na to, że przeniesienie estetyki filmowej na teatralne deski w skali 1:1 to przepis na katastrofę.
Spektakl jest przeplatanką piosenek i scen z życia Kaliny Jędrusik.
Obraz jest konsekwentnie budowany z prostych, a wyrafinowanych elementów, kostiumów o symbolicznych barwach oraz ruchu scenicznego, innego w przypadku każdej z postaci.
Ostatnia opera 80-letniego Verdiego „Falstaff” nie jest w Polsce grywana tak często, jak na to zasługuje.
Całość to skrzyżowanie teatrzyku świetlicowego z telewizyjnym kabaretonem pod hasłem „Polak na wakacjach all inclusive”. Żenada.
Zarzucano tej operze, że ma libretto zagmatwane i kiczowate, dziś mówi się: jak w filmach klasy B. Jednak płynie ono wartko i daje śpiewakom okazję do wykazania się umiejętnościami nie tylko wokalnymi, ale także dramatycznymi.
Poznańska wariacja na temat stworzonej przez Jerzego Stefana Stawińskiego postaci polskiego everymana z „zezowatym szczęściem” Jana Piszczyka to na podstawowym poziomie bardzo zabawna satyra na III RP.
Akcja spektaklu toczy się w światku przesiąkniętym przemocą, tu naszkicowanym minimalistycznymi środkami, ale z modną nutką nostalgii i odrobiną campowego przerysowania.
Zdumiewające, że pierwsza opera do libretta opartego na twórczości Stanisława Lema została wykonana w Polsce dopiero teraz – na 70 urodziny kompozytora.
Pięciogodzinny spektakl ma sceny wspaniałe, bardzo dowcipne i zaskakująco dużo miałkich.
Portret trójki starszych, schorowanych ludzi, szamoczących się między przeczuciem nadchodzącego końca, śmiertelnym zmęczeniem a nagłymi przebłyskami nadziei na przyszłość i powracającą chęcią życia.
Wizja litewskiego reżysera i jego współpracowników zamiast wyjaśniać, mocno komplikuje.
Strona techniczna godzinnego widowiska tak pochłonęła twórców, że nie wystarczyło czasu na zastanowienie się nad sensem całej zabawy.
Jeden ze sztandarowych utworów teatru absurdu, wraca na scenę po dekadach nieobecności.
Spektakl robi pozytywne wrażenie.