Kultura

Dopadli mnie na schodach

Adrian Belew o współpracy z Talking Heads: Dopadli mnie na schodach

6 minut czytania
Dodaj do schowka
Usuń ze schowka
Wyślij emailem
Parametry czytania
Drukuj
Adrian Belew Adrian Belew Daniel Knighton / Getty Images
Lubię być w zespole, ale lubię też być zespołem – mówi gitarzysta i wokalista Adrian Belew, który wspólnie z Jerrym Harrisonem z Talking Heads przypomni w Warszawie klasyki tego zespołu.

MARIUSZ HERMA: – Jak się ma pańska lewa dłoń?
ADRIAN BELEW: – Już w porządku. Mam za sobą udaną operację, przeprowadził ją bardzo doświadczony chirurg. Zdjąłem już bandaż, za kilka tygodni dłoń będzie jak nowa.

Europejska odnoga trasy „Remain in Light” nie jest więc zagrożona?
Poddałem się tej operacji na początku roku właśnie dlatego, aby mieć czas na zregenerowanie się przed następną częścią trasy. Najpierw odwiedzimy Amerykę Południową, a później przyjeżdżamy do Europy. Szalenie mnie to cieszy, bo na wizytę na waszym kontynencie czekam już kilka lat – od kiedy zaczął się covid!

Podobno właśnie pandemia przyczyniła się do tego, że wspólnie z Jerrym Harrisonem z Talking Heads zdecydowaliście się przypomnieć najsłynniejszy album tej grupy?
Zalążkiem pomysłu był koncert Talking Heads z Rzymu z 1980 r., konkretnie jego nagranie, które można zresztą znaleźć na YouTube. Wiele razy rozmawialiśmy o tym, aby spróbować odtworzyć jego atmosferę. Do dziś pamiętamy, jak niesamowita radość biła od publiczności. Kiedy więc świat pogrążył się w mrokach pandemii, uznaliśmy, że potrzebuje właśnie czegoś takiego, że powinniśmy wskrzesić tamtego radosnego ducha. Jerry zebrał odpowiedni zespół – bębny, dęciaki, gitary, klawisze, dwie wokalistki – liczący łącznie 11 osób, śpiewamy w pięć.

Niełatwo było zastąpić Davida Byrne’a?
Wiedzieliśmy, że nikt w pojedynkę nie może zająć jego miejsca, to byłoby niepoważne. Ma zbyt charakterystyczny wokal, wszyscy ten głos kochają. Podzieliliśmy się partiami tak, aby jak najlepiej się do nich dopasować. Część utworów śpiewa Jerry, część nasz saksofonista, który najbardziej przypomina wokalnie Davida. Sam śpiewam pięć–sześć kawałków, w tym „Thela Hun Ginjeet”.

Z repertuaru King Crimson. Wasz repertuar nie ogranicza się do albumu „Remain in Light” z 1980 r., wychodzi nawet poza katalog Talking Heads.
Postanowiliśmy, że każdy z nas dołoży jeden utwór spoza repertuaru Talking Heads. Jerry wybrał piosenkę „Rev It Up” ze swojej solowej płyty, a ja „Thela Hun Ginjeet”. Wiedziałem, że w 11-osobowym składzie z tak bogatym instrumentarium zabrzmi fenomenalnie, i tak właśnie jest.

Jak to się w ogóle stało, że w 1980 r. dołączył pan do Talking Heads podczas sesji nagraniowej „Remain in Light”, uznawanego dziś za pomnikową rockową płytę?
Zaczęło się od tego, że zobaczyli mnie w 1978 r., gdy występowałem z Davidem Bowiem w nowojorskim Madison Square Garden. Spodobał im się mój styl, spotkaliśmy się, zakumplowaliśmy. Dwa lata później znów grałem w Nowym Jorku. Po występie David Byrne i reszta dopadli mnie na schodach i mówią: nagrywamy właśnie płytę, może coś jutro nagrasz? Miałem już plany, ale wyrzuciłem je do kosza i spędziłem z nimi cały dzień. Mieli znakomity materiał, czułem, że do niego pasuję, no i świetnie się bawiłem. Jakiś czas później powiedzieli mi, że wpadłem do studia podekscytowany i pomogłem im odzyskać energię, bo byli już trochę tymi nagraniami znużeni.

Później dołączył pan też do nich na trasie koncertowej, stąd ten wspólny koncert w Rzymie.
„Remain in Light” to niezwykły album, składa się z kolejnych warstw nakładanych na siebie, jedna po drugiej. Na początku próbowali go grać sami, ale szybko zdali sobie sprawę z tego, że tak złożonego materiału nie odtworzą we czworo. Skrzyknęli więc ludzi, doszła dodatkowa perkusja, gitary, chórki. W 10-osobowym składzie zagraliśmy dwa wielkie koncerty – po zaledwie czterech dniach prób! Na każdy przyszło kilkadziesiąt tysięcy osób. To się nam w głowie nie mieściło. Poszliśmy za ciosem i wyruszyliśmy w trasę po całym świecie, dla mnie było to pierwsze takie doświadczenie.

Współpracował pan też z innymi sławami: od Franka Zappy i Davida Bowiego po Laurie Anderson, Paula Simona czy Nine Inch Nails. No i spędził ponad 30 lat w King Crimson u boku Roberta Frippa. Co sprawiało, że zależało im na pańskiej obecności w studiu czy na scenie?
Kiedy ktoś prosi mnie o dogranie gitar do danego materiału, to zwykle ze względu na to, że nikt inny podobnie nie zagra. Nie uważam się za kogoś wybitnego, na świecie jest mnóstwo znakomitych gitarzystów. Po prostu mam swój własny rodzaj kreatywności, tak to przynajmniej widzę. Ale jeśli chodzi o Zappę, od którego to wszystko się zaczęło, to jego mniej interesowała moja gra na gitarze, a bardziej śpiew. Różnie więc bywa: ktoś potrzebuje gitarzysty, ktoś wokalisty, ktoś frontmana albo tekściarza. Każda sytuacja jest nieco inna i do każdej wnoszę coś nieco innego, dzięki tym różnym doświadczeniom stałem się muzykiem bardzo plastycznym.

A jak ci współpracownicy wpłynęli na pana twórczość? Bo przecież rozwija pan indywidualną karierę – to już 26, 27 solowych płyt?
Nawet 28! (śmiech) Myślę, że kluczowy czas formacyjny przypada na młodość i tak też było w moim przypadku. Kiedy zaczynałem grać na perkusji, potem na gitarze, zasłuchiwałem się w The Beatles czy The Kinks, później oczywiście w King Crimson. Jeśli spędzasz sporo czasu z ludźmi z iskrą geniuszu, takimi jak Zappa, Bowie czy Fripp, to oczywiście pozostawia to w tobie ślad. I z wzajemnością, to nigdy nie jest droga jednokierunkowa. Ale w pewnym momencie, gdzieś w latach 80., zacząłem oddzielać własny styl od tego, co robię z innymi artystami. I na solowych płytach starałem się unikać zewnętrznych inspiracji.

Dlatego wolał pan osobiście grać na większości instrumentów, zamiast wspomagać się w studiu gośćmi?
Lubię być w zespole, ale lubię też być zespołem. Zależy mi na tym, aby moja muzyka była rzeczywiście moją własną, a to wymaga czujności. Podam przykład: gdy wraz z Paulem Simonem nagrywaliśmy „Graceland”, pracowałem nad swoją solową płytą „Young Lions”. Potrzebowałem jeszcze dwóch utworów, komponowałem je w pośpiechu, bo za chwilę czekała mnie trasa z Davidem Bowiem. I nagle złapałem się na myśli: czekaj, przecież to brzmi zupełnie jak „Graceland”! Zdałem sobie sprawę, że muszę się odciąć od wpływów z zewnątrz.

Często mówi się za to o panu jako o sile napędowej muzyki gitarowej w latach 80.
Trudno mi się do tego odnieść, bo staram się nie słuchać cudzej muzyki. Zawsze pracuję nad czymś własnym w studiu albo w głowie, ewentualnie jestem w trasie. Tak więc dziwi mnie, gdy słyszę tego rodzaju opinie, nie uważam siebie za kogoś wpływowego. Ale jeśli kogoś faktycznie zainspirowałem, to dla mnie zaszczyt, bo wiem, jak w mojej młodości ważne były pewne osoby, jak bardzo pomogły mi posuwać się do przodu.

Jak zachęciłby pan młodszych słuchaczy do posłuchania „Remain in Light” i przyjścia na warszawski koncert? Przecież zabrzmi tam muzyka dwa razy starsza od nich.
Opowiedziałbym im o tym, jak ta muzyka, jak te koncerty rozkręcają publiczność. Piosenki Talking Heads nie są złożone. Wykonywałem w swoim życiu mnóstwo skomplikowanej muzyki i bardzo ją cenię, ale gdy grasz coś bezpośredniego, to trafia prosto do nóg i sprawia, że mimowolnie zaczynasz tańczyć. Nie liczy się to, ile zagrasz nut albo ile razy zmienisz tonację, dla języka muzyki to drugorzędne, a muzyka to przecież dialog, komunikacja. I jeśli uda ci się wejść w taki dialog z publicznością, to ludzie kończą koncert z szerokimi uśmiechami na twarzach.

***

Adrian Belew (ur. 1949 r.) – amerykański gitarzysta i wokalista, karierę zaczynał u boku Franka Zappy i Davida Bowiego, ale zasłynął jako frontman grupy King Crimson w latach 1981–2013. W trwającej już pięć dekad karierze współpracował też z takimi muzykami, jak Herbie Hancock, Ryūichi Sakamoto, Laurie Anderson, Paul Simon, Jean-Michel Jarre czy Nine Inch Nails. Znany jest z niekonwencjonalnego podejścia do gitary, wydobywał z niej dźwięki np. przy użyciu wiertarki. 25 maja w warszawskiej Progresji, wspólnie z Jerrym Harrisonem z Talking Heads, zaprezentuje klasyczne utwory tej grupy.

Polityka 13.2025 (3508) z dnia 25.03.2025; Kultura+; s. 78
Oryginalny tytuł tekstu: "Dopadli mnie na schodach"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Życie seksualne polskich księży. Michałowe z plebanii odchodzą, wchodzą tinderowe

Młodzi księża są bardziej aspołeczni, stałe związki to dla nich wyjście ze strefy komfortu. Szukają relacji na portalach społecznościowych. Przelotnych, bez zobowiązań – mówi Artur Nowak, autor reportaży „Plebania” i „Zakrystia”.

Joanna Podgórska
16.03.2025
Reklama