Polska i kraje bałtyckie chcą wyjść z symbolicznej konwencji. Natychmiastowe zaminowanie granic nam raczej nie grozi, ale gdy ryzyko rozlania się wojny pozostaje niezażegnane, kraje graniczące z Rosją rewidują swoje zobowiązania.
Jak zapowiedział premier Donald Tusk i jego odpowiednicy z Litwy, Łotwy i Estonii, Polska i trzy sojusznicze państwa bałtyckie będą zmierzać do wypowiedzenia konwencji ottawskiej (o zakazie użycia, składowania, produkcji i przekazywania min przeciwpiechotnych oraz o ich zniszczeniu). Podyktowane to jest wspólną oceną, że poziom zagrożenia na pograniczu europejsko-rosyjskim jest taki, że trzeba odrzucić schematy myślenia sprzed niespełna trzech dekad i „być gotowym oraz móc użyć każdego niezbędnego środka do obrony naszego terytorium i wolności”.
W tym min przeciwpiechotnych, czyli broni, która pod koniec XX w. uchodziła za przeklętą, nieludzką i niepotrzebną, a której konwencja ottawska miała położyć kres. Nie położyła.
Czytaj także: Czy francuski nuklearny parasol nad Europą odstraszy Rosję?
Miny, broń prymitywna i straszna
Choć traktat ratyfikowało ponad 160 państw, to odmówiły tego Stany Zjednoczone, Rosja, Chiny, Indie, kilka krajów Afryki i niemal cała Azja. Po stronie zakazu opowiedziała się większość tzw. kolektywnego Zachodu, który wówczas jeszcze nie wiedział, że tak się nazywa. Nie wiedział też, że tak szybko nadejdą czasy, w których miny przeciwpiechotne staną się na nowo rozpatrywaną formą obrony.
To była zupełnie inna epoka. Kilka lat wcześniej Zachód, pod niekwestionowaną wodzą USA, wygrał zimną wojnę w zasadzie bez wystrzału, jeśli nie liczyć kilku „zastępczych wojen”, w których jednak naprzeciwko siebie nie stali bezpośrednio główni globalni oponenci. Europa przeżyła demokratyczny szok i geopolityczne trzęsienie ziemi, przy którym – co warto czasem porównać – dzisiejszy trend wsteczny zachodzi dużo wolniej.