Nietzsche napisał „Zmierzch bożyszcz”, a jako że mój sentyment do Fryca nie ustaje, swoją właśnie wydaną w wydawnictwie Austeria książkę zatytułowałem „Zmierzch filozofii”. To nie prowokacja, nie paszkwil na darmozjadów i nieudaczników ani nie manifest wychwalający wszechpotęgę nauki i zbędność filozofii. To opowieść o wzniosłym i pięknym projekcie starożytnych, który całkiem dobrze się udał, lecz po dwudziestu sześciu stuleciach wypełnił swoją misję i powoli musi zwijać żagle. Nie dlatego, że ludzie przestaną myśleć o trudnych, istotnych, a wręcz fundamentalnych sprawach, które niekoniecznie są przedmiotem którejś ze specjalności naukowych. Ludzie będą nadal myśleć, i to nawet mądrzej niż dawniej i dziś, lecz nie zanosi się na to, by często mieli chęć nazywać to filozofią i podciągać pod kojarzone z tym słowem myślowe tradycje oraz instytucje. One wszystkie będą sobie wprawdzie istnieć jeszcze długo, lecz jedynie na marginesie życia umysłowego. Tak jest zresztą już dzisiaj, choć wielu filozofów zdaje się tego nie zauważać.