W pięknej „Pieśni o narodzeniu Pańskim”, czyli w kolędzie „Bóg się rodzi”, jej autor, Franciszek Karpiński wygłasza teologiczną, a może raczej filozoficzną formułę „ma granice Nieskończony”. To rzadki przypadek, by pod strzechami, dokąd szybko trafił ten wyrafinowany hymn na cześć Bożego Narodzenia, gościły treści metafizyczne, i to nie w formie legend i mitów, lecz w postaci ściśle intelektualnej. Nie jestem wierzący, aczkolwiek metafizyczny ładunek religii cenię i doceniam. Przyjmijcie więc, proszę, od niedowiarka, drobny świąteczny upominek w postaci komentarza do wiersza Karpińskiego.
Obfitujący w oksymorony wiersz pochodzi z końca XVIII w., lecz znać w nim jeszcze barok. Bo właśnie barok lubował się w paradoksach, zaś arcyparadoksem i największą zagadką bytu wydawało się wówczas samo istnienie świata, który nie wiedzieć po co stworzył nieskończony i szczęśliwy Bóg. Nieskończoność (a przez to i skończoność) była obsesją filozofii epoki pokartezjańskiej. Spinoza i Leibniz stworzyli systemy, w których główną rolę odgrywa myśl o nawarstwiającej się w nieskończoność nieskończoności. Świat Spinozy ma nieskończenie wiele nieskończenie rozległych wymiarów, z których jedynie dwa – duch i materia – są w zasięgu naszego pojmowania, a Leibniz zafascynowany był ideą, że każdy z nieskończonej liczby istniejących bytów odzwierciedla w sobie wszystkie inne, czyli nieskończenie wiele innych bytów, które, tak samo, odzwierciedlają w sobie nieskończoną mnogość pozostałych bytów.
Równolegle do fantazji pojęciowych toczyły się badania matematyczne nad nieskończonością. Podwaliny pod nie rzucił zresztą ten sam Leibniz, od którego zaczyna się rachunek różniczkowy i całkowy. Ten dział matematyki odpowiada na pytanie, jak to możliwe, że suma nieskończonej liczby skończonych wielkości może nie przekraczać pewnej wartości.