Za Stefana Batorego Polska sprowadzała z Węgier 350 tys. hektolitrów wina rocznie. Z tego okresu pochodzą też powiedzenia "Nie masz wina nad węgrzyna!" oraz "Hungariae natum, Poloniae educatum", bo antałki tokaju dojrzewały w szlacheckich piwnicach. Pozostał też z tamtego czasu odcinek tokajskiego traktu od Dukli do Jasła, którym na wymoszczonych słomą furach wożono w beczkach węgierskie wino. Nie zniszczyły tej świetnej do dziś drogi nawet radzieckie czołgi szturmujące dukielską przełęcz. Dziś importujemy z Węgier tylko 30 tys. hl za ok. 3,5 mln dolarów rocznie, co stanowi zaledwie jedną piątą kontyngentu objętego ulgowym cłem w ramach układu wyszehradzkiego (CEFTA).
Najpierw, gdzieś przed 10 laty, ludzie w RPA przestali pić whisky i zagryzać ginem, a zaczęli pić wino. Ledwo przyszła na nie moda, padł apartheid, Mandela stał się pieszczoszkiem mediów, a świat zniósł sankcje gospodarcze. Dwa plus dwa daje cztery: modne wino z modnej Republiki wypłynęło w świat.