Żarcik sprzed lat: w konkursie degustacyjnym spotykają się francuski sommelier i polski znawca rodzimej siwuchy, chary, mateczki naszej kochanej. Winiarz smakuje czerwone wino, wącha, miele nim w ustach, wypluwa do specjalnego naczynka i orzeka: Bordeaux-Château Lafite-Rothschild rocznik 1995. Brawo! – ocenia jury – co prawda to 1996, ale trafienie doskonałe. Kolej na naszego smakosza. Chlusnął w gardło setę, zmrużył oczy. Żytnia – mówi. Świetnie! Chwileczkę, nie skończyłem: Żytnia 42 mieszkania 34.
Winnice w Polsce – krainie kwaśnego bełtu – wydają się pomysłem dość karkołomnym. Mimo to kilkadziesiąt osób z powodzeniem zajęło się uprawą winorośli. Jedni uważają, że to hobby, inni, że początek prawdziwych interesów.
Kiperzy, zawodowi testerzy win, nie wyżyliby w Polsce ze smakowania win typu Arizona, a pewnie też by nie przeżyli. Mamy natomiast kilkuset degustatorów wódek odpowiadających za jakość mocnych trunków. Ich zawód to picie wódki. Ciekawe, że są to przeważnie kobiety.
Za Stefana Batorego Polska sprowadzała z Węgier 350 tys. hektolitrów wina rocznie. Z tego okresu pochodzą też powiedzenia "Nie masz wina nad węgrzyna!" oraz "Hungariae natum, Poloniae educatum", bo antałki tokaju dojrzewały w szlacheckich piwnicach. Pozostał też z tamtego czasu odcinek tokajskiego traktu od Dukli do Jasła, którym na wymoszczonych słomą furach wożono w beczkach węgierskie wino. Nie zniszczyły tej świetnej do dziś drogi nawet radzieckie czołgi szturmujące dukielską przełęcz. Dziś importujemy z Węgier tylko 30 tys. hl za ok. 3,5 mln dolarów rocznie, co stanowi zaledwie jedną piątą kontyngentu objętego ulgowym cłem w ramach układu wyszehradzkiego (CEFTA).
Najpierw, gdzieś przed 10 laty, ludzie w RPA przestali pić whisky i zagryzać ginem, a zaczęli pić wino. Ledwo przyszła na nie moda, padł apartheid, Mandela stał się pieszczoszkiem mediów, a świat zniósł sankcje gospodarcze. Dwa plus dwa daje cztery: modne wino z modnej Republiki wypłynęło w świat.