Wietnam i Chiny budują nową drogę – dosłownie i w przenośni.
Rewolucja technologiczna oznaczała również konieczność przeprowadzenia rewolucyjnych zmian w wojsku.
Rozmowa z Danielem Friedem, zastępcą sekretarza stanu, byłym ambasadorem USA w Polsce
W głębi duszy Południe nie pokochało Północy szczerze i do końca. Ma się wciąż za coś lepszego, ruchliwszego, z głową wolną od spętania komunizmem. Ludzie żyją w przekonaniu, że to Południe ciągnie Wietnam do przodu, nie Północ ani nie środek. Partii niezbyt się podoba ten podskórny podział; z wysiłkiem sklejano kraj, a ekonomia może sprawić, że znów się podzieli.
Z okazji 25-lecia pokoju w sajgońskiej telewizji pokazano reportaż o weteranach wojennych, potem akademię, na której przypinano medale, a wreszcie reportaż o kalece, któremu został tylko tułów, ręce i głowa. Porusza się o dwóch małych stołeczkach; opiera na nich ręce i kica: kic, kic.
Najlepiej klimatyzowanym pomieszczeniem w Wietnamie jest prawdopodobnie wciąż monumentalne mauzoleum Ho Szi Mina w Hanoi. W ćwierćwiecze od zakończenia wojny, mimo zapoczątkowanych 14 lat temu reform, współczesny Wietnam pozostaje nadal krajem tylko częściowo otwartym na świat, na wpół raczkującym azjatyckim tygrysem gospodarki rynkowej, na wpół skansenem realnego socjalizmu. Nie ma wątpliwości, która połowa ostatecznie zwycięży. Ale wcale nie wiadomo kiedy.
Wojna wietnamska – być może najboleśniejsze obok wojny secesyjnej zbiorowe doświadczenie w dziejach USA – kazała zwątpić w mądrość, wiarygodność i potęgę Ameryki. To opinia Henry Kissingera. W ćwierć wieku później Amerykanie ciągle liżą rany po swoich krucjatach i szukają rozgrzeszenia. Czy mieli pogodzić się z ekspansją komunizmu w Azji?