Były już pokazy łapanek, gwałtów i rozstrzeliwania z okresu okupacji, przyszedł czas na zabijanie bolszewików na Stadionie Narodowym.
Stadion Narodowy przyciąga wielkie widowiska muzyczne mimo wyjątkowo złej akustyki. Mówi się o tym, że nasze nowe obiekty mają zarabiać na siebie imprezami niesportowymi, tylko nikt ich do tego nie przygotował.
Minął rok od Euro 2012. Zapowiadany skok cywilizacyjny okazał się częściowy. Mamy już stadiony. Ale nie mamy jeszcze publiczności. Dlatego areny pochłaniają kolejne miliony i końca nie widać.
Stadion Narodowy miał zarabiać, a przynosi straty. Zanosi się na to, że rachunku za piłkarskie Euro prędko nie spłacimy.
Polskie życie polityczne w ostatnich dniach uratował niewątpliwie dach, który dał nam to, co lubimy nadzwyczajnie – poczucie klęski (oczywiście narodowej, bo dach, jak wiadomo, jest narodowy), ale jednocześnie dumy.
Jeśli widzicie Stadion Narodowy w Warszawie, to jeszcze nie znaczy, że on tam jest.
Wyciąganie konsekwencji personalnych w związku z kłopotami z jakością i terminem kolejnych inwestycji na Euro to za mało.
Lokalizacja Stadionu Narodowego, sprawa, wydawałoby się, czysto techniczna, przekształciła się w batalię polityczną. Co jednak ważniejsze, po raz pierwszy od lat zaczęliśmy przy tej okazji dyskutować o Warszawie, o jej tak zwanej przestrzeni publicznej.
O zamianie Jarmarku Europa na stadion narodowy od lat dużo się mówiło, ale nic się nie robiło – tymczasem Stadion X-lecia wyrastał na największy prywatny zakład pracy w kraju. Dopiero przyznanie Polsce Euro 2012 spowodowało iście sportowe przyspieszenie. Katastroficzne przyspieszenie – mówią zagrożeni bezrobociem kupcy.
W 2006 r. w Warszawie zostanie otwarty najnowocześniejszy w Polsce stadion piłkarski – zapewnia prezydent stolicy Lech Kaczyński. Pomysł wydawał się mieć same plusy, dopóki na którymś etapie deklaracji władz miasta obok rzeczownika „stadion” nie pojawił się przymiotnik „narodowy”, wywołując falę krytyki.