Rok temu Helmut Kohl przegrał wybory. Skończyła się w Niemczech - i w Europie - jego era. Dziś niemieccy chadecy wygrywają, co chcą: wybory do parlamentu europejskiego, wybory do landtagów, wybory komunalne. Wczoraj Saarland i Brandenburgia, Turyngia i Nadrenia Północna-Westfalia, dziś Saksonia, gdzie socjaldemokraci przegrali dotkliwie także z postkomunistami, jutro Berlin. Chadecy mają powody do upojenia. Ale ostrożnie z przedwczesnymi ocenami.
Są dwie wersje tego, co się stało w Niemczech. Jedna to burleska. Czarny charakter - lewicowy dogmatyk i ekonomiczny awanturnik - w ciągu stu dni, niczym Napoleon po ucieczce z Elby, narobił bałaganu w niemieckiej gospodarce, po czym skulił ogon pod siebie i w wieku 55 lat poszedł na suto opłacaną emeryturę. Druga wersja jest bardziej patetyczna: lewicowy reformator, który chciał się dobrać do skóry wielkiemu przemysłowi i przywrócić w Niemczech większą sprawiedliwość społeczną, został przezeń wygnany na zieloną trawkę.