Gdyby ze wszystkich śmieci, jakie Polacy wyprodukują w tym roku, usypać górę, mielibyśmy w kraju nowy szczyt. Zdawałoby się niepotrzebny i kłopotliwy. Tymczasem śmieci to dobry interes. W Stanach Zjednoczonych wyrósł na nich niejeden miliarder.
Łubna, gigantyczna podwarszawska góra śmieci, od kilku lat jest sceną cyklicznych zmagań władz i lokalnej społeczności. W styczniu 2000 r. do akcji wkroczyła nieoczekiwanie dla wszystkich, acz z impetem, trzecia siła: zbieracze śmieci.
Solidarność ’80 w zakładach utylizacyjnych Saria w podkrakowskiej Wielkanocy oddałaby głowę za niemieckiego inwestora, bo ludzki z niego człowiek i troszczy się o załogę. Porządkowy Zygmunt Cal, zwany Majorem, krąży w tej sprawie po zakładzie, tropi i wyplenia wszelkie ślady buntu i sabotażu. Niemiec jest w kropce: chociaż kupił zakład od syndyka, sąd każe mu nabytek zwrócić.
Trudno dziś kupić cokolwiek, co nie byłoby opakowane. Torby, pudełka, puszki, butelki - wszystko to dostajemy teoretycznie gratis, choć w rzeczywistości koszt opakowań producenci dopisują nam do rachunku. Już niedługo zapłacimy za nie podwójnie. Tzw. opłaty produktowe mają zapobiec rozrastaniu się wysypisk śmieci i usprawnić system recyklingu, czyli odzyskiwania surowców.
Na powierzchni chaos i melancholia rzeczy niepotrzebnych. Wiatr unosi strzępy folii i starych gazet. W ciemnym wnętrzu jednostajna i bezlitosna praca miliardów bakterii przetwarzających materię organiczną na ciepło, gaz i wodę. Każdego dnia miasto wypluwa tony odpadów. Spływają kanałami zsypów, połykane przez kontenery do brzuchów ogromnych śmieciarek. To, co przetrawi Warszawa, w większości trafia na wysypisko w Łubnej. Sznur samochodów ciężko pnie się pod górę z niecierpliwością oczekiwany przez ptaki.