Śmierć weterynarza Ryszarda Karczewskiego podczas obławy na zbiegłego z cyrku tygrysa prowokuje pytania nie tylko o sprawność policji. Każe także zastanowić się nad sensem obecności niebezpiecznych zwierząt w miastach. Zwłaszcza że, jak się okazuje, nad cyrkami nie sprawuje kontroli praktycznie nikt.
Już w trakcie prac nad ustawą kolejne firmy rezygnowały z tego rodzaju hodowli. Na placu boju pozostał tylko Befrapol z Obornik Wielkopolskich, którego prezes twierdzi, że zakład nie może na razie przestawić się na inną produkcję. Rzeczą oczywistą wydawałaby się zmiana nieudolnego prezesa. W Polsce jednak usiłuje się zmienić prawo.
Polacy kochają zwierzęta - ale to często puste deklaracje. Dręczymy je w domu, w gospodarstwie, podczas transportu, w rzeźniach i laboratoriach. A ustawa sprzed roku - która zakazywała traktować zwierzę jak przedmiot - pozostaje martwa bez przepisów wykonawczych.
Duża hala podzielona na boksy jest prawie pusta. W jednym z nich stoi koń. Transport odjechał bez niego, ponieważ weterynarz zauważył, że ma kulawiznę. - Mamy warunki do kontroli - mówi Wincenty Ździebło, szef granicznych lekarzy weterynarii w punkcie granicznym w Zebrzydowicach. Zamiast do włoskiej rzeźni, koń trafi do schroniska koło Pszczyny, gdzie spokojnie dożyje swoich dni. W tym samym czasie z przejścia wyjedzie też ciężarówka z martwym koniem, który padł w transporcie.