Straty po lipcowej powodzi szacują teraz wszyscy: rząd, lokalne władze, sami powodzianie. Paradoksalnie najłatwiej idzie z tymi materialnymi. Bo jak zmierzyć złość, zawiść i gorycz, które wypłukała wielka woda?
Na pierwszy ogień walki z powodzią poszli strażacy. Na wałach rzecznych i w zalanych miejscowościach, chronicznie niedoinwestowani, często wyposażeni w sprzęt o wartości muzealnej, próbują powstrzymać żywioł. A na Wiejskiej posłowie przegłosowują kolejne europejskie rozwiązania dla polskiej straży pożarnej, czyniące z niej główny człon zintegrowanego systemu ratownictwa. Ma być tak: bliskie współdziałanie służb ratowniczych, szybsza pomoc ofiarom wypadków, szybsze reagowanie na sytuacje kryzysowe jak powodzie, pożary i skażenia. Lepszy sprzęt, świetnie wyszkoleni ludzie, jasny podział obowiązków, jeden telefon alarmowy dla obywateli zamiast kilku. To są bardzo potrzebne ustawy, zbliżające Polskę do standardów unijnych – mówią posłowie. Strażacy też tak uważają. Boją się tylko, że zgodnie ze standardami polskimi ustawa nie będzie poparta pieniędzmi. W takim wypadku podczas następnej klęski żywiołowej straż wyjedzie do obowiązków tak samo biedna jak dzisiaj, a jedyną nowością będzie wprowadzony przez ustawę numer telefonu alarmowego: 112. Dla obywateli.
Fala powodziowa wpłynęła do Zatoki Gdańskiej. Zalani, lokalne i centralne władze, towarzystwa ubezpieczeniowe podliczają straty. Do powodzian nadal płynie pomoc z Europy i od rodaków. Jeszcze raz okazało się, że w chwilach trudnych potrafimy być wyjątkowo solidarni. Po raz kolejny też wyszło na jaw, że począwszy od gospodarzy kraju, a na gospodarzach na zagrodzie skończywszy – cierpimy na notoryczny brak wyobraźni.
Specjaliści twierdzą, że obecna powódź zasadniczo różni się od powodzi stulecia z 1997 r. Poza jednym: tak jak wtedy wielka woda nawiedziła nas w przededniu wyborów do parlamentu. Jakby na potwierdzenie popularnego przed czterema laty powiedzenia, że Pan Bóg sprzyja każdej ekipie, póki się na niej nie pozna.
Wydawało się, że po ostatniej powodzi, jaka spustoszyła nasz kraj przed czterema laty, wielka woda już nas nie zaskoczy. Że wyciągnęliśmy wnioski z błędów i wiemy, ile może kosztować niefrasobliwość. Stało się inaczej: kiedy wielka woda spadła na Gdańsk, zawiodło wszystko. Ekipom ratowniczym pozostało tylko usuwanie skutków powodzi.
Wójt gminy Lubsza w województwie opolskim na kartce formatu A3 zapisał nazwiska pięćdziesięciu rodzin z czerwonych kontenerów, dzieląc je na P. i N., czyli Powodzian i Niepowodzian.
Ledwo zaczęły opadać wody po ulewach w lutym i marcu, uderzył cyklon. Klęski żywiołowe w Mozambiku zniknęły z telewizji, ale tragedia wciąż trwa. Z pomocą pospieszyło poszkodowanym kilkanaście państw, siostry zakonne i mozambijscy skauci, którym przewodzi Leonardo Adamowicz.
W pierwszą rocznicę powodzi tysiąclecia pisaliśmy (POLITYKA 27/98), że gdyby Polskę znów dotknęła podobna klęska, to skutki byłyby równie opłakane. Pod wodą znalazłyby się dokładnie te same miasta i wsie, drogi i linie kolejowe, fabryki i szkoły. Prawdopodobnie tylko uciekalibyśmy zdecydowanie szybciej. W drugą rocznicę można te słowa tylko powtórzyć.
Czy znowu dotknie nas klęska powodzi? Jej prawdopodobieństwo, po doświadczeniach sprzed dwóch lat, miało zostać zmniejszone dzięki wprowadzeniu nowoczesnego systemu monitoringu sytuacji meteorologicznej. Ale budowa systemu nie rusza, stała się bowiem przedmiotem bojów politycznych.
Pod wodą znalazł się obszar wielkości całej Polski. Powódź dotknęła 250 milionów ludzi, tyle, ile liczą mieszkańców Stany Zjednoczone. A do czego porównać 14 milionów ewakuowanych? Pięć milionów zniszczonych domów? Pięć milionów ludzi zmobilizowanych do walki z żywiołem?