Ursula von der Leyen ma ogromny kłopot z własną obietnicą dotyczącą równowagi kobiet i mężczyzn w nowej Komisji Europejskiej. Rządy odmówiły jej współpracy w tej sprawie.
Walkę o reprezentację kobiet w toponimice, polityce, kulturze czy sporcie łatwo wyśmiać i wielu to robi. Bo co nam po Beacie Szydło w roli premierki, Beacie Kempie w europarlamencie albo Barbarze Nowak w kuratorium oświaty?
Gender gap, jak nazywa się różnice dzielące płci w biznesie, polityce i innych rolach społecznych, jest coraz mniejszy. Przy obecnych wysiłkach potrzeba już tylko 132 lat na ich wyrównanie.
Równość obowiązuje do doktoratu, potem zaczynają się schody – mówi prof. Patrycja Matusz, prorektor Uniwersytetu Wrocławskiego ds. współpracy międzynarodowej.
Mimo szumnych zapowiedzi i ponawianych deklaracji różnice między kobietami i mężczyznami wcale wyraźnie nie maleją. Sytuację ma zmienić Europejska Strategia Równości Płci.
Grupę 15 parlametarzystek, które chcą tabliczek z żeńskimi końcówkami, skrytykowano za „językową inżynierię”. Wypomniano im też, że są ważniejsze sprawy niż polszczyzna. Na przykład długie kolejki do lekarzy.
Polityka jest coraz bardziej o mężczyznach i dla mężczyzn, a oferta dla kobiet, cóż, sprowadza się do wspierania macierzyństwa, bo dzieci są narodowi potrzebne.
Ta obsesja na punkcie neoliberalnego feminizmu 1 procenta nie pozwala zrozumieć, że prawdziwą emancypację kobiet trzeba budować na rynku pracy od dołu. A nie od góry.
Niemcy zdecydowali się na parytet płci w biznesie, bo Niemki są wyraźnie zawodowo w tyle na tle innych Europejek. Jedna Angela Merkel wiosny nie czyni.
Coraz więcej kobiet na listach, kolejne coming outy i zaskakujące obietnice wyborcze. 16 listopada wybierzemy blisko 47 tys. radnych oraz ok. 2,5 tys. nowych włodarzy miast i gmin.