W programie Open’era ruch trwał tym razem do ostatniej chwili.
Od końca pandemii muzyczne festiwale żyją w niepewności. Przywiewa nowe, a przetrwają ci, którzy reagują na zmiany na tej karuzeli atrakcji.
W podsumowaniach letniego sezonu festiwali i koncertów zwykle pisze się o frekwencji, wizytach globalnych gwiazd czy nowinkach organizacyjnych. Do tej standardowej listy trzeba dodać nowy element – katastrofy. Pogodowe, choć nie tylko.
Poza oskarżanymi o komercjalizację imprezami plenerowymi w rodzaju Męskiego Grania czy Open’era są u nas i te, które odwołują się do dawnej idei festiwalu rockowego. Dużo tam muzyki, ale też polityki.
Kiedy oddajemy do druku to wydanie, nie ma już jednodniowych biletów na gwiazdorsko obsadzony piątek, są wciąż jednak do nabycia karnety na całą imprezę.
Dla niedokończonego lotniska pod Gdynią, gdzie impreza się odbywa, to ciągle największy zastrzyk pasażerów w ciągu roku.
Na obrzeżach Gdyni jak zwykle na początku lipca urośnie sporej wielkości miasto festiwalowe zbudowane wokół muzyki.
Lata z siódemką na końcu to spotkania dwóch ważnych dla muzyki rockowej jubileuszy.
Co weekend – setki festiwali, festynów i pikników. Ale uczestnicy sołeckiego święta w Babie nigdy nie spotkają się z widzami Open’era. Mają też coraz większy kłopot z ich zrozumieniem. Bo zabawa dzieli Polskę nie mniej niż polityka.
W Polsce mamy festiwale osobowości: Owsiak, Ziółkowski czy Rojek pozwolili nam w dziedzinie letnich imprez muzycznych dogonić Zachód. Jak sobie poradzą z zapowiadanym kryzysem branży?