Dzielnica Francuska w Nowym Orleanie to mieszanka wszystkiego, co miasto ma do zaoferowania: muzyki, architektury, zabawy, a także historii o duchach i voodoo.
Luizjana nie otrząsnęła się jeszcze ze skutków Katriny, kiedy jej brzegi zalała ropa. Ale Nowy Orlean się nie poddaje – próbuje odbudować swoją kulturę, dla której najważniejszym składnikiem jest... czas.
W Nowym Orleanie, miejscu największej klęski żywiołowej i najbardziej nieudolnej akcji ratunkowej w historii USA, znów rozbrzmiewa muzyka. Słynni muzycy chcą mieć udział w odbudowie miasta, w którym narodził się amerykański jazz.
Gary Mutin, czarnoskóry mechanik, mieszka pod kopułą Astrodome, nieczynnego stadionu baseballowego w Houston w Teksasie zamienionego na gigantyczne schronisko dla ocalonych z Nowego Orleanu. Swój nowy dom dzieli z 25 tys. takich jak on biedaków z raju dobrobytu.
Tragedia World Trade Center zmieniła świat. Przynajmniej na kilka lat. Tragedia Nowego Orleanu zmieniła Amerykę. Przynajmniej na chwilę. A może na dużo dłużej?
Nawykła do kataklizmów i dobrze zorganizowana Ameryka od lat nieźle sobie z nimi radzi. Jednak tym razem w konfrontacji z żywiołem o wdzięcznym kobiecym imieniu system ten rozsypał się jak domek z kart.
Dla turystów Mardi Gras – przeniesione z Francji święto Tłustego Wtorku – to kolorowe parady, hektolitry piwa, kobiety pokazujące piersi na ulicach. Dla niektórych nowoorleańczyków karnawał jest polem ostatniej bitwy o segregację rasową.
Wojna domowa, zarazy, bagna, aligatory, ruchome piaski, jadowite węże, zsyłani z Europy przestępcy — w Ameryce nie ma chyba miasta bardziej zbratanego ze śmiercią niż Nowy Orlean.
Amerykanie żyją w pułapce teraźniejszości. Historia ma tutaj byt nietrwały. Komputer jest starożytny już po dwóch latach, żona po pięciu, budynek nie może przetrwać wieku. Ameryka stale zaciera za sobą ślady, jakby przeszłość była rzeczą niestosowną. Jestem Europejczykiem, nieobecność zabytków wokół mnie sprawia, iż realność jest dla mnie płaska. Nie rzuca cienia. Być może dlatego tak ciągnęło mnie do Nowego Orleanu. Ale żeby tam dotrzeć z Chicago, trzeba przebyć całe nudne Illinois, Missouri, Tennessee i Missisipi, by znaleźć się wreszcie w Luizjanie. Pchała mnie w tę podróż jakaś geograficzna klaustrofobia; podświadomie miałem nadzieję, że tam, na Południu, odnajdę zakonserwowany, jak owad w bursztynie, dawny klimat Ameryki.