Kolejny raz padł blady strach na zjadaczy mięsa w Europie. Choroba szalonych krów (BSE) na dobre przeniosła się z Wysp Brytyjskich na kontynent. Główny lekarz weterynarii kraju zamknął więc polskie granice przed importowaną z Francji wołowiną. W ten sposób – przynajmniej na jakiś czas – ograniczył jedno z istotnych zagrożeń. Kłopot w tym, że jest ich więcej. A nie wszystkie da się zmniejszyć w tak prosty sposób.
Stajemy się śmietnikiem bogatszej części Europy. Z 200 mln sztuk używanej odzieży (wielkość ubiegłorocznego importu) część od razu ląduje w lasach i na wysypiskach. Reszta, której wielkość równa jest produkcji około 60 zakładów, powoduje ruinę rodzimego przemysłu lekkiego. Rozwiązaniem tych problemów mają być zezwolenia, o które importerzy starych ciuchów muszą się teraz starać w Ministerstwie Gospodarki. Z góry wiadomo, że zastosowanie tej biurokratycznej bariery niczego nie rozwiąże, przyczyni się jedynie do wzrostu cen w lumpeksach.
Według Ministerstwa Gospodarki, co roku trafia do Polski 80 tys. ton używanej odzieży. Dwa kilogramy na obywatela. Prawie połowa tego, co obywatel kupuje. Według hurtowników import nielegalny to dodatkowe 40 tys. ton. Dziś odzież używaną sprzedaje 4 tys. sklepów i hurtowni. Można się w nich ubrać ładnie, modnie lub tanio. Ale worek z używaną odzieżą ma drugie dno.
W tym roku wartość polskiego importu zbliży się do granicy 44 mld dolarów, a eksport ledwo przekroczy 30. W ten sposób w naszym handlu zagranicznym powstanie groźny deficyt w wysokości 13,6 mld dolarów. Czy musimy tak dużo kupować? I na co też wydajemy tę górę dolarów?