Właściciel największej polskiej sieci hoteli Tadeusz Gołębiewski do tej pory był witany przez władze lokalne z entuzjazmem i nadzieją. Teraz ściąga też kłopoty i podejrzenia. Jego gigantomania ma powody, ale i cenę.
W miastach pełnych turystów coraz więcej mieszkań zamienia się w quasi-hostele. Właściciele liczą zyski, sąsiedzi przeżywają mękę. Pomysłu, co z tym zrobić, brak.
Wielki hotel Ossa pod Rawą Mazowiecką idzie pod młotek. PKO BP woli trudnego dłużnika dobić, niż mu pomóc. Straty będą duże. Ale lęk jest większy.
Zupełnie nowe miasto turystyczno-konferencyjne, rozbuchane wizje hoteli. Wszystko na przyplażowych terenach, które uwolniło wojsko.
Zatrzymują się tu wszyscy światowi przywódcy odwiedzający Nowy Jork. Także prezydenci USA. Legendarny hotel Waldorf Astoria przy Park Avenue nie jest największy w mieście ani nawet najdroższy, ale spanie w nim nobilituje.
Dobry hostel dziś nie musi mieć piętrowych łóżek i wieloosobowych sal. Powinien za to oferować jakąś przestrzeń wspólną, drobne wygody, Wi-Fi, no i koniecznie gościć jakiegoś Australijczyka.
Dokładnie 90 lat temu w Teksasie Conrad Hilton za pożyczone pieniądze kupił pierwszy hotel. Dziś, choć Hilton jest najlepiej rozpoznawalną hotelową marką, rodzina rozstaje się z branżą.
Małgorzata Chechlińska uznała, że w luksusowych hotelach indywidualni goście to tylko miły dodatek do biznesu. Prawdziwe pieniądze będzie zarabiać na korporacjach. Tak zrodził się pomysł.
Kawałki świata do wynajęcia w podróży. Luksusowe i zgrzebne, chandrowate i klimatyczne, wyrafinowane i banalne. Położone na obrzeżach rzeczywistości i takie, w których działa się historia.
Sanus per aquam, czyli SPA – jak każda modna rzecz – drogo kosztuje. Najpierw przedsiębiorców, a potem klientów. Mimo to mało kto narzeka.