Gdy założyciel Tesli i SpaceX zaangażował się na pełen etat w kampanię Donalda Trumpa, wielu ekspertów przewidywało, że na amerykańskiej polityce się nie skończy. Obawy właśnie się potwierdzają. Teraz Elon Musk chce sobie wybierać liderów w Europie.
Stał się rajem dla kłamców i hejterów, ale jednocześnie jest największą globalną platformą informacji społeczno-politycznej. Czy powinniśmy się z niego wyiksować?
Najpopularniejszy podkaster świata mówi do Zełenskiego „pie…l się, nie chcemy przez ciebie trzeciej wojny światowej”. Tuż przed wyborami dał Trumpowi głos i 50 mln widzów tylko na samym YouTube. Takiego zasięgu nie ma żadna tradycyjna telewizja. A będzie jeszcze ciekawiej.
Sojusz wkrótce najpotężniejszego człowieka świata, prezydenta elekta USA, z najbogatszym człowiekiem świata zapowiada w Ameryce historyczną rewolucję. O ile przetrwa do wiosny.
Nie będzie już „dorosłych w pokoju”, aby przypilnować Donalda Trumpa. To nie żart! Ale nikogo już to chyba nie dziwi.
Elon Musk po serii prezentacji technologicznych bubli zostanie u Donalda Trumpa specem od marnotrawstwa.
Sieć adaptuje się szybko. Próżni nie znosi i nie panikuje, a powrót Trumpa raczej obśmiewa.
Wysyłamy na Marsa łaziki, a nie ludzi, bo łazik przyniesie więcej bitów informacji kosztem nieporównywalnie mniejszej energii. Elon Musk chce wysyłać ludzi. Postęp to czy regres? Gdy ktoś przekonany o własnej wybitności zaczyna tworzyć nowy świetlany ustrój, skutki są upiorne.
Miliarderzy mogą doradzać prezydentowi elektowi radykalne odchudzenie rządu, ale wątpliwe, by Trump odważył się na realizację ich najdalej idących pomysłów. Może jednak wykorzystać okazję, by pozbyć się politycznych przeciwników, np. w FBI i Departamencie Sprawiedliwości.
Słynny biznesmen od dawna był zafascynowany Rosją, a zwłaszcza jej dokonaniami w podboju kosmosu. Jego konszachty z Kremlem niepokoją administrację USA, bo mogą zagrażać bezpieczeństwu kraju. I wpłynąć na wyniki wyborów.