Aleksander hrabia Fredro, satyryczny komediopisarz jest w kraju rozliczeń i martyrologii nieznany albo infantylizowany.
Spektakl nie należy do finezyjnych, ale broni się skuteczniej niż huzarzy – ciekawą myślą i świetnym aktorstwem.
Pewna zacna matrona, wspominając Lwów z czasów swojej młodości, opowiadała: „Wtenczas tu Fredry chodzili na głowach i nie można było się obrócić, aby się nie natknąć na Fredrę. (...) A do tego jeszcze i takie wiersze pisali, że nawet starszym od nich uszy trzeszczały”. Trzeszczą do dziś.
Teatry świętują 220 rocznicę urodzin Aleksandra Fredry, wybierając z jego bogatego dorobku głównie „Zemstę”. Zapewne mówi to coś ważnego nie tylko o teatrze, ale również o współczesnej Polsce.
W wystawionej w Och-Teatrze na jubileusz 40-lecia pracy artystycznej Wiktora Zborowskiego „Zemście” zamiast zamku jest licha zagroda, zamiast muru – rachityczny, rozpadający się płotek, ale duma, ambicje, słowa i urazy wielkie. Polskie, biało-czerwone.
Sztuka Fredry o młodym chłopcu szukającym przygód i sławy.
Powierzenie ról Anieli Annie Cieślak i Klary Marcie Żmudzie-Trzebiatowskiej pomyłką nie było.
W kontekście filmowej premiery „Ślubów panieńskich” warto zastanowić się, czy i dlaczego lubimy Fredrę. W teatrze przecież grany jest rzadko i raczej bez uwielbienia. Otóż lubimy Fredrę dlatego, że go znamy, a nie dlatego, że go lubimy.
Z górą dwa lata temu w plebiscycie “Polityki” na osobowości telewizyjne zwyciężyły dwa duety: starsi i młodsi panowie, czyli Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski oraz Wojciech Mann i Krzysztof Materna. Jeśli w naszym kraju trzyma się jeszcze – w coraz większym rozproszeniu – nieformalny zakon Miłośników Inteligentnego Humoru (MIH), powinien obchodzić rocznicę ogłoszenia tamtego rankingu jako swe organizacyjne święto. O następnej tego typu satysfakcji nie ma co bowiem nawet marzyć w najbliższej przyszłości.
Przed paroma tygodniami Adam Krzemiński wezwał na tych łamach Andrzeja Wajdę do nakręcenia filmu o „sąsiadach” z Jedwabnego, poniechania za to zamiaru przeniesienia na ekran „Zemsty” – „szlacheckiej ramoty” i „kontuszowej cepeliady”. Intencje wezwania były czytelne: Krzemińskiemu nie od dziś marzy się wielka debata na temat pamięci, kultury narodowej, psychologii społecznej. Po diabła jednak starania o podobne rekolekcje ozdobił pogardliwym szturchańcem wymierzonym pisarzowi sprzed półtorawiecza, który w tych kwestiach miałby może więcej do powiedzenia, niżby się to niechętnym śniło?