Od ponad czterech miesięcy trwają najbardziej masowe protesty w historii Serbii, porównywalne jedynie z buntem, jaki obalił dyktaturę Slobodana Miloševicia. Są podejrzenia, że podczas ostatniego protestu władza użyła wobec demonstrantów broni sonicznej.
Zawalenie zadaszenia na dworcu w Nowym Sadzie przyniosło śmierć 15 osób i podgrzało nastroje społeczne. Ale w Serbii nie chodzi już tylko o tę tragedię. Chodzi o wielki biznes, na który mają chrapkę Unia, Rosja i Chiny.
Serbski rząd widzi w tym srebrzystobiałym metalu przyszłość narodu, demonstranci na ulicach – jego zgubę. Bez litu nie powstaną auta elektryczne. Ale z wydobywanym po sąsiedzku litem nie da się żyć.
Czy dokument pogodzi zwaśnione strony w Belgradzie oraz Bośni i Hercegowinie? Czy przeciwnie: stanie się pretekstem do pogłębienia konfliktu i podniesie już i tak wysoką temperaturę na Bałkanach.
Unii udaje coraz lepiej ustalić, gdzie w stosunkach z Chinami leżą jej interesy, a gdzie czyhają zagrożenia.
Wybory 17 grudnia zdecydowanie wygrała prawicowo-populistyczna Serbska Partia Progresywna (SNS), zdobywając niemal połowę głosów. Przeciwnicy zarzucają jej nadużycia, co częściowo potwierdza OBWE.
Od inwazji na Ukrainę do Serbii przeniosło się już ponad 100 tys. Rosjan. Przyjeżdżają z workami pieniędzy, mówią o sobie, że są „uchodźcami wojennymi”, windują ceny mieszkań. A serbski rząd wszystko, co rosyjskie, wita z otwartymi rękami.
Prezydent Aleksandar Vučić dla jednych jest serbskim faszystą, dla innych – zdrajcą narodu. Wojna w Ukrainie tylko spotęgowała tę publiczną schizofrenię.
Na napięcia zareagowało dowództwo kontyngentu NATO w Kosowie (3700 żołnierzy), oświadczając, że jest „gotowe interweniować”.
Wojna w Ukrainie trwa już dwa miesiące i tak samo długo dominuje w serwisach informacyjnych. Media powoli ograniczają jej relacjonowanie, na powrót poświęcając więcej miejsca sprawom krajowym.