Szlachetna prostota w pewnym momencie przechodzi w monotonię, gubi się rytm, wkrada nuda.
Aż dziw, że teatry w tym chaosie są w stanie pracować i przygotowywać premiery. A są – i to jak! Od końcówki maja możemy właściwie zamieszkać na widowni.
Glińska nie zaufała sile muzyki i powstał spektakl dość chaotyczny.
Spektakl, tak jak relacje międzyludzkie (i wewnątrzludzkie) jest migotliwy, rozedrgany, delikatny. I, długimi momentami, zachwycający.
Zapowiadało się ciekawie, a także emocjonalnie, skoro za całym przedsięwzięciem stała odzyskana rodzinna historia.
Trzy pokolenia kobiet, trzy różne punkty widzenia, inne cele życiowe i rodzinna solidarność w biedzie, wszystko wyrażone piosenkami – szlagierami z lat 70. i 80.
Tym, co czyni z „Iwony, księżniczki Burgunda” z Narodowego przedstawienie świetne, a momentami porywające, jest uczciwa robota reżyserki i całego zespołu aktorskiego.
Rozkręca się powoli, ale kiedy już ruszy, teatralna baśnio-ballada Masłowskiej i Glińskiej porywa i dzieci, i dorosłych.
Sam spektakl do szczególnie świeżych nie należy.
W planach była adaptacja „Spalonych słońcem” Nikity Michałkowa, ale z jakiegoś powodu Agnieszka Glińska zmieniła zdanie i wróciła po raz czwarty w swojej karierze do zmarłego rok przed wybuchem drugiej wojny światowej Austriaka Ödöna von Horvátha.