Rozmowa z Davidem Milibandem, ministrem spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii
Wawrzyniec Smoczyński: – Pana rodzina pochodzi z Polski, razem z bratem zasiadacie w jednym rządzie… Czy to nie budziło żadnych skojarzeń u brytyjskich wyborców?
David Miliband: – (śmiech) Nie wiem, nie pomyślałem o tym… Nie mamy systemu prezydenckiego, to pomaga uniknąć niezręcznych sytuacji.
To pana pierwsza wizyta w Polsce. Odwiedził pan jakieś miejsca związane z rodziną?
Tak, spotkałem się z inicjatorami Muzeum Historii Żydów Polskich, byłem też na cmentarzu żydowskim w Warszawie, gdzie leżą niektórzy z moich przodków.
W Teheranie trwają protesty po wyborach prezydenckich. Czy nie sądzi pan, że zachodni politycy powinni wyraźniej opowiedzieć się po stronie demonstrantów?
Nie wskazaliśmy zwycięzcy, bo prawda jest taka, że go nie znamy. Wiemy i powtarzamy trzy rzeczy: po pierwsze, że wybór irańskich władz należy do Irańczyków; po drugie, że duża część irańskiego społeczeństwa, w tym trzech z czterech kandydatów, wyraziła poważne wątpliwości co do wyniku wyborów, które muszą zostać rozpatrzone, i po trzecie, że na irańskim rządzie ciąży obowiązek ochrony jego własnych obywateli. Dlatego ubolewamy z powodu przemocy, do której doszło po wyborach. Stanowczo odrzucamy retorykę władz irańskich, oskarżającą obce rządy o wzniecanie demonstracji, ale to nie oznacza, że będziemy siedzieć cicho.
Ale prezydent USA nie spieszył się z poparciem dla protestujących. Nie chciał zrazić sobie reżimu, z którym chce negocjować rozbrojenie atomowe. Czy nie jest tak, że Zachód nie potrafi wybrać, co jest dla niego ważniejsze: rozbrojenie czy demokracja?
W moim odczuciu wygląda to inaczej. Wybór tego, kto rządzi w Iranie, nie należy do nas.
Polityka
27.2009
(2712) z dnia 04.07.2009;
Świat;
s. 76