Adam Krzemiński: – Wprawdzie na 75-lecie zafundował pan sobie sztukę o Mozarcie, ale wiosną, gdy Niemcy kłócili się o komedię Leviego „Mein Führer”, wystawiono pańską tragikomedię „Heil Hitler”. Hitler dobrze się sprzedaje?
Rolf Hochhuth: – Może, ale ja nie pokazuję Hitlera na scenie. Pokazuję chłopaka, który chce przetrwać hitleryzm, udając wariata. Wciąż woła „Heil Hitler” i zgłasza się do SS. Tymczasem jego matka właśnie otrzymała z Buchenwaldu urnę z prochami męża. Zadenuncjował go sąsiad za to, że odmawiał „niemieckiego pozdrowienia”. A teraz jego syn wciąż ma wzwód prawej ręki. Pomysł tej tragikomedii zrodził się w 1971 r., gdy ówczesny prezydent Niemiec Gustav Heinemann, odwiedzając dom wariatów, został przywitany przez pacjenta, który wyglądał jak Hitler i uważał się za sobowtóra führera.
Co pana w tym epizodzie pociągało?
Maksimum treści, minimum reklam
Czytaj wszystkie teksty z „Polityki” i wydań specjalnych oraz dziel się dostępem z bliskimi!
Kup dostęp