Ciągle nie mogę się przyzwyczaić do tego, że w moim polu widzenia pojawiają się bezustannie nowi młodzi artyści i zaskakują dojrzałością, jakością swoich propozycji i brakiem kompleksów wobec uznanych gwiazd. Powyższe zdanie nie odnosi się, niestety, do polskiego rynku, na którym od lat czołówkę stanowi kilkunastu wciąż tych samych wykonawców, którzy nikogo już z pewnością niczym nie zaskoczą. Pani, która skłoniła mnie do napisania tego, co tu napisałem, nazywa się Tift Merritt, wychowywała się w Północnej Karolinie, gra na gitarze, komponuje, pisze teksty i śpiewa. Nie należy zrażać się słowem „country” występującym w różnych opisach jej twórczości. Merritt łączy rocka, rytm and bluesa, muzykę korzeni, czyli roots, folkową balladę i co tam jeszcze. Jej piosenki to nie pretensjonalne wypracowania „o siedmiu zbójach”, ale klasycznie konstruowane utwory z prawdziwymi melodiami. Jakby tego było jeszcze mało, Tift jest bardzo ładną kobietą!
Maksimum treści, minimum reklam
Czytaj wszystkie teksty z „Polityki” i wydań specjalnych oraz dziel się dostępem z bliskimi!
Kup dostęp