Powróciwszy ze Stanów zastałem na biurku list pióra uczonej białogłowy jednego z prowincjonalnych uniwersytetów polskich, która skarży się redakcji, że ja na tych łamach narzucam poglądy niesłuszne. Białogłowa okazuje się anglistką (raczej amerykanistką) i protestuje przeciw mym uwagom dotyczącym kanonu literatury pięknej czy szerzej kanonu kultury, atakowanego w Ameryce przez polityczną poprawność.
Listów będących wyrazem niezgody na różne moje poglądy dostaję dosyć dużo i bardzo sobie je cenię, mimo że na ogół są anonimowe. Często są one wyrazem potrzeb twórczych autorów, a rzadziej polemiką z tym, co ja tu piszę, ten list jednak nie był anonimem (i odpisałem na niego odręcznie), ale parę refleksji wydaje mi się wartych prezentacji szerszej publiczności.
Moja polemistka twierdzi, że reprezentacja w kanonie dzieł literatury czy sztuki, przedstawionych w powszechnym nauczaniu, jest, podobnie jak reprezentacja polityczna, wyrazem poszanowania praw należnych różnym grupom społecznym. Dlatego też powinno być tylu czarnych i tyle mniejszości etnicznych, ile wykazują statystyki. Powinna też być połowa kobiet, bo stanowią one połowę społeczeństwa. Teza taka rozmija się z moim przekonaniem, że w nauce, sztuce i sporcie (podobnie jak w Kościele) nie obowiązuje demokracja i nie należy czynić kogoś profesorem, czy przyznawać mu Nagrody Nobla dlatego, że jest kobietą czy przedstawicielem mniejszości nie dość dotąd uhonorowanej nagrodami. Truizmem byłoby pytać, czy w zawodach powinni sprawiedliwie zwyciężać ci sportowcy, którzy reprezentują właściwą społecznie grupę.
Łatwość powyższych porównań płynie z faktu, że w nauce i sporcie kryteria osiągnięć są łatwo mierzalne i absurd postulatów sprawiedliwości wśród zwycięzców przekreśla sens wszelkich poczynań.
Polityka
3.1999
(2176) z dnia 16.01.1999;
Zanussi;
s. 81