Łukasz, 40-latek ze Starachowic, biega średnio trzy razy w tygodniu. Jednorazowo minimum 15 km. Ma na koncie trzy ukończone maratony miejskie (w debiucie pokonał trasę poniżej czterech godzin) oraz ultramaratony leśny i górski. Na tym ostatnim, mniej więcej po pięciu godzinach na trasie, zaczął odczuwać skurcze. – Zapomniałem o suplementacji magnezu – spomina swój błąd.
To jedyna dolegliwość, jaka dała mu się we znaki podczas trwającego już ósmy rok procesu rozbudzonej aktywności biegowej. – Nie licząc tego, że przez dwa dni następujące po maratonie wchodzę po schodach bokiem – śmieje się. Wcześniej, przez mniej więcej 10 lat, ruszał się tyle o ile, bo jeszcze na studiach zerwał więzadła krzyżowe i dopóki wreszcie nie zdecydował się na ich rekonstrukcję, każdy większy wysiłek biegowy sprawiał mu ból.
Nigdy nie korzystał z rad fachowca. Pofatygował się jedynie na badania do kardiologa, by nie biegać z duszą na ramieniu. Buty kupił porządne, ale bez badania profilu stopy. – Trochę czytałem o odżywianiu, bo jednak dobre paliwo to podstawa. Używam najprostszej aplikacji w smartfonie monitorującej dystans, trasę i ilość spalonych kalorii. Pulsometru nie miałem aż do ubiegłego miesiąca, gdy dostałem od żony na urodziny zegarek z różnymi bajerami – mówi. Można powiedzieć, że biega na żywioł. Stuprocentowy naturszczyk. Człowiek z żelaza.
Magda, dwudziestoparolatka z Łodzi, rozpoczęła niedawno czwarty miesiąc przymusowego biegowego postu. Leczy uraz ścięgna Achillesa. Zawsze była aktywna. Taniec, rower, joga. Zimą raz w tygodniu siłownia. – Koleżanka szukała partnerki do biegania, bo chciała schudnąć. Miała precyzyjny plan, obciążenia rosły systematycznie. Po trzech–czterech miesiącach doszłyśmy do pięciu kilometrów.