Na stoku
Narciarska pasja, jaka opanowała Polaków, jest fenomenem: na nartach i snowboardzie jeździ ponad 4 mln osób. Pod względem popularności lepsze są tylko rowery. I to wszystko w kraju co do zasady równinnym, w którym – w nielicznych i nieprzesadnie wysokich górach – infrastruktura jest uboga. Gdy pewnego dnia do Białki Tatrzańskiej, aktualnej polskiej stolicy sportów zimowych, zawitał Ingemar Stenmark, legenda narciarstwa alpejskiego, nie mógł się nadziwić, że stoki usytuowane są na „łąkach i pagórkach”, tymczasem prawdziwe zbocza, idealne pod wytyczanie tras, pozostają nietknięte. Wytłumaczono gościowi, że to polska specyfika – prawo śniegu (umożliwiające wywłaszczanie właścicieli terenów stawiających zaporowe ceny wykupu gruntów) nie ma u nas szans w starciu ze świętym prawem własności. A i władze parków narodowych strzegące przyrody przed zakusami zimowego biznesu turystycznego mają u nas wiele do powiedzenia.
Determinacja polskiego miłośnika sportów zimowych jest więc wielka, skoro w szczycie sezonu jest on w stanie znieść liczne niewygody (korki na drogach dojazdowych, tłok na stokach pod kasami i na parkingach, coraz bardziej „alpejskie” ceny) oraz optymistycznie rezerwuje kwatery i kupuje karnety online mimo rosnącej pogodowej niepewności związanej z ocieplaniem się globalnego klimatu. Gwarancji odpowiednich warunków nie ma zresztą już nawet na lodowcach. Coraz częściej zdarza się, że wyjazdy tam torpedują wiatr, deszcz, mgła albo opady śniegu noszące znamiona klęski żywiołowej.
Zacznijmy od narciarstwa, które wciąż ma u nas zdecydowanie więcej wyznawców niż snowboard. Co takiego w nim jest, że stało się aktywnością masową? Jako decydujące czynniki wymienia się: modę oraz aspiracyjność społeczeństwa, które przed wybuchem covidowego kryzysu sukcesywnie się bogaciło i traktowało regularną obecność na stokach jako emanację swojej zasobności.