JOANNA PODGÓRSKA: – Myśli pan, że koty mają duszę?
PROF. ZBIGNIEW MIKOŁEJKO: – Jeśli ktokolwiek na tym najlepszym ze światów ma duszę, to właśnie koty. I choć jestem zawołanym i bezkrytycznym kociarzem, dostrzegam ją także u psów i innych zwierząt. Co zaś do ludzi, zwłaszcza niektórych, miewam wątpliwości. Jak cała reszta są na niższym poziomie uduchowienia.
Jak ta kocia dusza się objawia? Moja kotka potrafi kochać, tęsknić, jest zazdrosna, czasem się wstydzi. A niekiedy, mam wrażenie, widzi rzeczy, których nie ma, chociaż może to my, ludzie, ich nie dostrzegamy.
Postawiłbym na to drugie. Alan Bradley – autor wspaniałych książek o Flawii de Luce (tam są zresztą różne różności o stworzakach, na przykład o pewnej kurze) – pisze na przykład z oczywistą estymą: „Mieszkam z dwoma wyrachowanymi kotami”. Tę cechę też należałoby dorzucić. Bardzo więc wiele wskazuje na to, że zwierzęta to nie tylko mechanizmy, jak chciał Kartezjusz. A jeśli już, to takie same jak „człowieki”.
Zanim nad zwierzętami zaciążyła kartezjańska idea, sprowadzająca je do roli bezdusznych maszyn, ludzki stosunek do nich kształtowała biblijna klątwa „czyńcie sobie ziemię poddaną”, która radykalnie oddzieliła człowieka od zwierząt.
Dla koczowniczych plemion, wśród których powstała Księga Rodzaju, zwierzęta miały wartość użytkową. Ale przez ciężkiego ducha tego tekstu, okrutnego i pozbawionego czułości, przebija jednak – mam wrażenie – pewne poczucie winy. Autorzy Księgi musieli przecież widzieć, że zwierzęta to żywe istoty zdolne do odczuwania cierpienia. Więc własne użytkowe i instrumentalne podejście do zwierząt zasłonili bożym nakazem. Okopali się w tej formule, bo dawała im swoiste alibi moralne.