Swietłana z Mołdawii w ubiegłym roku przyjechała na zbiór truskawek, by zarobić. Z pracą coś poszło nie tak. W Gdyni zaoferowano jej nocleg za sprzątanie. Ale została pobita i zgwałcona. Gdy udało się jej wyrwać napastnikom (Polakowi i Ukraińcowi), wyskoczyła z czwartego piętra. Z licznymi obrażeniami trafiła do szpitala w Gdańsku. – Był telefon z prokuratury, że jest taka pani i kompletnie nie wiedzą, co z tym zrobić – relacjonuje Piotr Olech, zastępca dyrektora Wydziału Rozwoju Społecznego ds. integracji społecznej w gdańskim magistracie. Oni wiedzieli. Podzielili się zadaniami. Fundacja Gdańska w ciągu dwóch dni zebrała ćwierć miliona złotych na operację, rehabilitację i inne potrzeby. Kobieta otrzymała wszechstronne wsparcie, włącznie z asystentką. Teraz uczestniczy w procesie swoich oprawców. Nie wiadomo, czy zostanie w Polsce. – Niewykorzystane pieniądze zostaną jej wypłacone – mówi Piotr Olech. – Ale potem będzie musiała być samodzielna. Zachęcamy, żeby podjęła kursy szkolenia zawodowego.
WIATR W ŻAGLACH
Gdańsk był przygotowany na takie sytuacje, bo przez rok duży interdyscyplinarny zespół pracował tu nad Modelem Integracji Imigrantów. Inicjatywa wyszła ze strony organizacji pozarządowej – Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek. Marta Siciarek z CWII zgłosiła się najpierw do Europejskiego Centrum Solidarności (ECS). – Powiedziała, że są imigranci w Gdańsku – niewidoczni, nieobecni w statystykach, bez wsparcia. I co my na to? – relacjonuje Patrycja Medowska, wicedyrektor ECS, instytucji, która prócz upamiętniania historycznego zrywu stara się działać na rzecz solidarności dziś, tej zwykłej, ludzkiej, przez małe „s”. W efekcie powstał pierwszy program praktyki obywatelskiej dla mieszkających tu cudzoziemców. Trwał rok. Objął 25 osób różnej narodowości. Byli dla siebie wsparciem. Dla miasta była to kuźnia liderów. Z tej grupy wyszli członkowie pierwszej w Polsce Rady Imigrantów i Imigrantek, która doradza prezydentowi Gdańska w tym, co dotyczy kwestii migracyjnych.
Program praktyk obywatelskich jest kontynuowany. Jego absolwenci zgłosili i zrealizowali różne ciekawe inicjatywy (pokazy, imprezy, wystawy, kluby). – W każdej edycji są osoby, które mogą złapać wiatr w żagle – mówi Bartosz Rief z ECS. – Dla nich to jakiś nowy początek, dowód, że mogą na to miasto wpływać, odcisnąć swoje piętno. My tylko pomagamy – udostępniamy salę, wspieramy ich pomysły finansowo.
Na przykład ktoś rzucił myśl: może uda się zrozumieć Polaków przez kino. Tak powstał Klub Filmowy 30 Miejsc. Migranci przećwiczyli samodzielne załatwianie licencji, promocję. Tytuły są wybierane na Facebooku. Po każdym jest dyskusja. O Polsce, ale i o tym, jak to wygląda w ich krajach.
W tym roku w ramach społecznych obchodów rocznicy Sierpnia 1980 – „Zrozumieć Sierpień” – dwie absolwentki praktyk obywatelskich przygotowały wystawę „Zaproszenie na kolację”. Sfotografowały przy wieczornym posiłku osoby przybyłe do Gdańska z różnych stron świata. Wystawie będzie towarzyszyć oprowadzanie autorskie oraz spotkania z bohaterami.
Po pierwszych wspólnych działaniach Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek oraz ECS pojawiła się refleksja, że chcąc integrować skuteczniej, trzeba stworzyć spójny system – przeszkolić urzędników, zdiagnozować najważniejsze problemy, poszukać rozwiązań, monitorować zachodzące procesy. Władze miasta kupiły tę ideę. Zaczęły się prace nad modelem. Z udziałem różnych środowisk i instytucji. Z podróżami studyjnymi, podpatrywaniem, co robią inni w kraju i za granicą. Z szerokimi konsultacjami. W czerwcu 2016 r. model został przyjęty uchwałą rady miasta. Uwzględnia zadania związane z wieloma sferami – edukacją, integracją, pracą, zdrowiem, mieszkalnictwem, kulturą, pomocą społeczną. Samorząd nie wszystkie problemy jest w stanie sam rozwiązać, ale musi być świadomy ich istnienia.
– Część miast (Warszawa, Lublin, Wrocław, Poznań) zajęła się migrantami wcześniej – podkreśla Piotr Olech. – I w niektórych sprawach te miasta są bardziej zaawansowane. Ale Gdańsk jako pierwszy podjął temat w sposób systemowy, uporządkowany, przygotowując miejską politykę publiczną dla imigrantów i społeczności przyjmującej. Nie ograniczając się do rozproszonych, chaotycznych działań, co czasem bierze się z lęku przed wychodzeniem z taką polityką otwarcie.
ŁOWIENIE SIECIĄ
W Warszawie działa Centrum Wielokulturowe. Gdańsk zrezygnował z centrum na rzecz sieci, bo integracja to coś, co dzieje się na poziomie sąsiedztw i rodzin. Finansowane przez miasto kursy języka odbywają się w różnych miejscach w domach sąsiedzkich, bibliotekach, placówkach kultury. – Imigranci dwa razy w tygodniu mają tu lekcje polskiego. A przy okazji widzą, że jest świetlica dla dzieciaków, klub seniora, klub rodzica – opowiada Przemysław Kluz, kierujący Domem Sąsiedzkim w dzielnicy Orunia. To działa. Kiedyś w klubie rodzica pojawiła się pani z Ukrainy. Przyjechała za mężem zatrudnionym w stoczni. On pracował, ona była całkiem sama. W domu sąsiedzkim zawarła znajomości. I przyprowadziła inne ukraińskie mamy. Teraz w innej dzielnicy miasta próbuje otworzyć kawiarnię.
Nic nie sprzyja bardziej integracji jak takie bezpośrednie kontakty. Badanie IPSOS na zlecenie Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (IOM) w 2015 r. potwierdziło, że zdecydowanie lepszy stosunek do cudzoziemców mają te osoby, które wcześniej miały z nimi kontakt – zawodowy lub prywatny. Częściej deklarują akceptację przybyszów jako sąsiadów, częściej oceniają pozytywnie ich wpływ na rynek pracy i są bardziej skłonni przyjąć ich w różnych zawodach.
W Gdańsku zachwycają się projektem „Wrocław na językach świata” i myślą o czymś podobnym. Stolica Dolnego Śląska pozyskała 393 wolontariuszy, którzy zostali przeszkoleni, jak uczyć cudzoziemców. Z takich kursów skorzystało do tej pory 1310 przybyszów. Lekcjom towarzyszy wprowadzenie w życie miasta. Relacje, jakie się nawiązują, często wykraczają poza naukę języka. Rodzą się przyjaźnie. Ludzie pomagają sobie w trudnych sytuacjach.
Piotr Olech cieszy się, że zaczęli w porę. Gdy przystępowali do pracy nad modelem (2015 r.), w Gdańsku było 10 tys. imigrantów, teraz – 40–50 tys., około 10 proc. populacji. Pięć lat temu 20 proc. mieszkańców miało kontakt z cudzoziemcem, a teraz trudno byłoby znaleźć osobę, która nie miała. Wrocław (ok. 650 tys. mieszkańców) szacuje, że ma ponad 100 tys. cudzoziemców ze 120 krajów, ale głównie z Ukrainy. Lawinowy wzrost przypada na ostatnie 2–3 lata. W szkołach wrocławskich uczą się dzieci z 27 krajów świata. Z kolei w Lublinie w 2012 r. cudzoziemcy stanowili 3 proc. wszystkich tutejszych studentów, pięć lat później już 10 proc. Nie da się nic nie robić. Samorządowcy wiedzą, czym grozi taka bezczynność. – Trzeba przygotować mieszkańców – mówi Paweł Orłowski, członek zarządu województwa pomorskiego. – Inaczej dojdzie albo do separacji przybywających tu obcokrajowców, albo do ich marginalizacji. Separacja skutkuje narastaniem konfliktów i uprzedzeń. Marginalizacja nastawieniem „zarobić i wyjechać”.
SZUKANIE BUSOLI
Agata Saracyn z Unii Metropolii Polskich tłumaczy, że samorządy są blokowane przez brak nadrzędnych przepisów. Nie zawsze mogą coś zrobić, nawet jeżeli chcą. Część wykorzystuje różne boczne furtki, traktując imigrantów jako mieszkańców. – Ale to ryzykowne, może być zakwestionowane w trakcie jakichś kontroli, więc część samorządów się na to nie decyduje – mówi Saracyn. – Jedyne w miarę szczegółowe wytyczne daje MEN w rozporządzeniu w sprawie kształcenia osób niebędących obywatelami polskimi.
Rok temu w ramach UMP zawiązał się Zespół ds. Migracji i Integracji. Jego podstawowym celem jest zwiększenie wiedzy niezbędnej do radzenia sobie z migracjami na poziomie lokalnym. Prezydenci 12 dużych miast podpisali deklarację współdziałania. Wrocław poszedł w ślady Gdańska i w tym roku przyjął Wrocławską Strategię Dialogu Międzykulturowego 2018–22. Kraków kilka lat pracował nad „Programem zapobiegania i reakcji na zdarzenia o charakterze rasistowskim i ksenofobicznym”. Po zmianach, we wrześniu 2016 r., został on uchwalony jako program „Otwarty Kraków”. We wszystkich tych dokumentach z jednej strony chodzi o wsparcie cudzoziemców w węższym lub szerszym zakresie, a z drugiej o to, by mieszkańcy byli do nich usposobieni pozytywnie. Część miast nie tworzy odrębnych programów, ale wpisuje integrację imigrantów do miejskich strategii rozwoju.
Samorządy, konstruując własną mikropolitykę, próbują choć trochę wypełnić próżnię powstałą wskutek braku strategii krajowej. 18 października 2016 r. rząd PiS uchylił obowiązujący od 2012 r. dokument „Polska polityka migracyjna – stan obecny i wyzwania na przyszłość”. Miała powstać nowa. Ale sprawa się ślimaczy. Głównym kreatorem jest tu minister spraw wewnętrznych i administracji. To jego resort ma stworzyć wyczekiwaną „Politykę migracyjną Polski”. Ostatnio „Rzeczpospolita” doniosła, że Ministerstwo Inwestycji i Rozwoju jest bliskie ukończenia prac nad projektem „nowej polityki migracyjnej”, która w latach 2018–25 ma kosztować 2,9 mld zł (w tym 1,6 mld zł z funduszy unijnych). De facto chodzi tu o „Priorytety społeczno-gospodarcze polityki migracyjnej”, czyli o dokument wycinkowy, którego nie należy mylić z tym, co szykuje MSWiA. Projekt obejmuje głównie kwestie rynku pracy – załatania powstałych dziur, przyciągania pracowników i przedsiębiorców z zagranicy, umiędzynaradawiania polskich uczelni. Zapowiada wprowadzenie rozwiązań służących do monitorowania procesów migracyjnych i diagnozowania zapotrzebowania na migrantów. A także wsparcie integracji.
– Na pewno jest to krok w dobrym kierunku, bo na poziomie regionalnym sprawa jest paląca, szczególnie jeśli chodzi o rynek pracy – mówi Paweł Orłowski z zarządu województwa pomorskiego, były wiceminister rozwoju regionalnego. – Priorytety zostały dość dobrze zdefiniowane. Jednak nie da się ukryć, że dokument ma obecnie bardzo ogólny charakter. W naszej ocenie jego największą słabością jest brak jasno zdefiniowanych zadań dla szczebla regionalnego i lokalnego. A to tam żyją i pracują migranci, tam dokonuje się integracja i tam musi dotrzeć wsparcie. Brakuje jasnego określenia naszej roli oraz sposobu finansowania działań, które mielibyśmy podejmować.
Kwestie związane z dyskryminacją i ochroną praw migrantów też się tu nie znalazły. Bo ich miejsce jest w tej całościowej „Polityce migracyjnej Polski”, tworzonej przez resort, który raczej straszy obcymi. Polacy mają więc w głowach galimatias. Bo najpierw słyszeli o zagrożeniu, jakim są uchodźcy. Teraz słyszą, że Polska przyjęła milion uchodźców ze Wschodu, choć to de facto migranci zarobkowi. I chce przyjmować, bo potrzeba rąk do pracy, bo luka demograficzna. A więc bać się czy nie bać? Polacy na imigrantów z Ukrainy są najbardziej otwarci, ale w stosunku do tej nacji między 2016 i 2017 r. badacze (Maison&Partners dla Związku Przedsiębiorców i Pracodawców) odnotowali tąpnięcie o 7 pkt proc. Tak czy owak, niespójny przekaz generuje napięcia. Według Jacka Sutryka, dyrektora departamentu spraw społecznych Urzędu Miejskiego we Wrocławiu, samorządowe strategie, programy i modele dla mieszkańców są sygnałem, że samorząd panuje nad sytuacją, ma ją rozpoznaną, wie, czego chce, i że mogą być z tego pożytki. To Polaków uspokaja, a dla cudzoziemców jest formą zaproszenia, znakiem, że miasto jest otwarte, przeciwne ksenofobii. Dla urzędników zaś to rodzaj busoli, której brak na szczeblu centralnym.
Jednak część samorządowców, jeśli coś robi na rzecz integracji, to po cichu, ze względu na rozbudzone przez polityków obozu rządzącego lęki i nastroje antyimigranckie. Znajdują one wyraz w badaniach – wg CBOS w 2014 r. aż 72 proc. osób popierało przyjmowanie cudzoziemców z krajów objętych wojną, w 2016 r. – 39 proc., a w 2017 r. zaledwie 27 proc. Skutkują także wzrostem liczby ataków na obcokrajowców i przedstawicieli mniejszości narodowych lub etnicznych. W 2017 r. Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich zarejestrowało ok. 100 spraw dotyczących tego typu incydentów (przemoc fizyczna – napaści i pobicia cudzoziemców oraz tzw. mowa nienawiści, głównie o charakterze antyimigranckim). To o 40 spraw więcej niż w 2016 r. Narastanie tego typu przestępstw znajduje odbicie w statystykach Prokuratury Krajowej. Od 2016 r. przedmiotem ataków motywowanych uprzedzeniami najczęściej stają się muzułmanie (faktyczni bądź domniemani), którzy notabene są obecni w Polsce w śladowych ilościach. W 2016 r. takich spraw było 363, co w porównaniu z rokiem 2015 oznacza prawie dwukrotny wzrost.
WIOSŁUJĄC POD PRĄD
Największy problem jest z młodymi ludźmi. To oni są najbardziej wrogo nastawieni do migrantów. Oni też, jak wynika z raportu „Mowa nienawiści, mowa pogardy w Polsce 2016” (Centrum Badań nad Uprzedzeniami i Fundacja Batorego), częściej niż dorośli mają styczność z mową nienawiści – 95,6 proc. osób w wieku 16–18 lat via internet, 75 proc. podczas rozmów, 68 proc. w miejscach publicznych. To powoduje spadek wrażliwości – coraz mniej ludzi uznaje wypowiedzi ewidentnie wrogie cudzoziemcom za obraźliwe. Rzecznik praw obywatelskich w 2017 r. w dwóch wystąpieniach zgłaszał uwagi do rozporządzenia MEN w sprawie podstaw programowych. „Obecnie tylko na lekcjach geografii, i to tylko w zakresie rozszerzonym w liceum ogólnokształcącym i technikum mowa jest o potrzebie przeciwdziałania dyskryminacji rasowej ksenofobii i innym formom nietolerancji, migracjach, zróżnicowaniu narodowościowym, etnicznym i religijnym ludności” – czytamy w raporcie RPO z działalności w 2017 r. Jednak MEN uznał, że problematyka ta została uwzględniona w odpowiednim zakresie.
Na tym tle działania samorządów są jasnym punktem. Warszawa na początku tego roku na akty agresji wobec cudzoziemców odpowiedziała kampanią społeczną „Warszawiacy się nie boją”. W jej ramach m.in. uruchomiono stronę internetową zawierającą podstawowe informacje o cudzoziemcach w stolicy oraz informacje przydatne imigrantom. Do tego scenariusze lekcji – pomoc dla nauczycieli, którzy chcieliby rozmawiać z uczniami o migracjach i wielokulturowości.
Wrocław zawarł porozumienie z Okręgową Radą Adwokacką, dzięki czemu ofiary napaści na tle rasistowskim otrzymają bezpłatną pomoc prawną. Manuela Pliżga-Jonarska, koordynatorka ds. dialogu międzykulturowego we Wrocławskim Centrum Rozwoju Społecznego (instytucja miejska), pamięta, że był czas, kiedy „ty uchodźco” występowało jako wyzwisko w szkołach. Teraz już tego nie ma. Miasto od kilku lat edukuje nauczycieli szkół i przedszkoli, których zainteresowały kwestie związane z obecnością cudzoziemców, z dialogiem międzykulturowym. Uczestniczą oni w spotkaniach z ekspertami, wykładach, debatach. W ten sposób przygotowują się do roli ambasadorów dialogu (taki tytuł nosi program, w ramach którego się to dzieje). Wrocławska młodzież bierze także udział w Sztafecie Szkół „Stop mowie nienawiści”. Uczestnicy przekazują sobie symboliczny „złoty wałek” do zamalowywania przejawów tej mowy w swoim otoczeniu.
Lublin może się pochwalić programem antyplotkowym podpatrzonym w Barcelonie. Tak naprawdę chodzi o uprzedzenia i fałszywe stwierdzenia. Ale ludzie nie lubią słyszeć, że są uprzedzeni. Zaraz się usztywniają. Więc w Lublinie najpierw zbierano plotki. Okazało się, że dotyczą głównie zabierania czegoś Polakom przez obcokrajowców – miejsc w akademikach, stypendiów czy pracy. Później obalaniem zawartych w nich kłamstw i rozbrajaniem uprzedzeń zajęli się przeszkoleni wolontariusze tzw. agenci antyplotkowi. Władze Lublina walczyły z potoczną pseudowiedzą, dopóki były na to pieniądze z zewnątrz, teraz starają się robić inne rzeczy, formalnie i nieformalnie. Bo w ustawie o samorządzie wątku integracji nie ma, więc jest obawa, by łożyć na nią z kasy miasta.
Wcześniej samorządy mogły liczyć na aktywność organizacji pozarządowych, zaangażowanych w pomoc cudzoziemcom i integrowanie. Może ta aktywność była trochę chaotyczna, nieskoordynowana, ale była. Teraz to samorządy stały się deską ratunku dla tych organizacji. Bo unijne pieniądze z Funduszu Azylu, Migracji i Integracji (FAMI), z których one w dużej mierze korzystały, rząd zgarnął pod siebie. Głównie na doposażenie wydziałów zajmujących się cudzoziemcami w urzędach wojewódzkich, a także straży granicznej. Organizacje z braku środków musiały zredukować działalność, choć cudzoziemców przybyło i potrzeby są większe.
RZUCIĆ KOTWICĘ
Z podległymi wojewodom wydziałami ds. cudzoziemców wciąż jest kłopot. Ich niewydolność (nie wiadomo – intencjonalna czy wynikająca z braku kadr?) i złe prawo rodzą patologie. Na legalizację pobytu w części miast czeka się wiele miesięcy. W Gdańsku podobno najdłużej w Polsce. Choć Wrocław też się skarży – przybysze ze względu na terminy jadą z dokumentami do Legnicy czy Jeleniej Góry, gdzie podobno jest szybciej. Niektórzy korzystają z pośredników. A to, po pierwsze, kosztuje, po drugie, kończy się czasem zniknięciem pośrednika bez załatwienia sprawy. Przez problemy z legalizacją pobytu między pracodawcę a pracownika wchodzą agencje zatrudnienia. Często angażują ludzi na umowę o dzieło, bez ubezpieczenia zdrowotnego. Niektóre zabierają 40–50 proc. wynagrodzenia. Więc przybysze biorą tej pracy więcej i więcej, aż do wyniszczenia. I jak tu się integrować?
Samorządy są pragmatyczne. Podkreślają, że żyją z mieszkańców. Im ich więcej, tym większy rozwój i dobrobyt. Miasta otwarte rosną, a w innych ludzi ubywa. Na Pomorzu zrobiło się ciekawie, bo do akcji włączył się Pomorski Urząd Marszałkowski, zainspirowany gdańskim modelem integracji. – Nie możemy być głusi na to, co się dzieje – mówi Paweł Orłowski. – Mamy skokowy wzrost oświadczeń pracodawców pomorskich, że chcą przyjąć obcokrajowców – w 2016 r. było ich 67 tys., w 2017 r. – już 142 tys. Z drugiej strony migranci przyjeżdżają, więc jest chęć wykorzystania tego potencjału. Zwłaszcza że coraz więcej przybyszów gotowych jest się na Pomorzu osiedlić. Musimy prowadzić świadomą politykę, żeby te osoby nie tylko pracowały i transferowały dochód za granicę, ale żeby zarzuciły u nas kotwice.
Burza mózgów ogarnęła powiaty. Tu też urzędników wspomagają wiedzą organizacje pozarządowe, na czele z gdańskim Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek. W 12 powiatach mają powstać lokalne plany integracji. – Od ponad roku przygotowujemy się do stworzenia czegoś w rodzaju planu zarządzania migracjami – mówi Mateusz Szulc ze starostwa w Kartuzach. – Pierwszy raz stajemy się dla Wschodu Zachodem, tak jak kiedyś np. Niemcy były dla nas. Nie chodzi o to, by przyjeżdżającym dać coś wyjątkowego, ale przynajmniej te same warunki, jakie my mamy.
Kaszuby to ostoja tradycjonalizmu. Ale dużo jest tu biznesów mniejszych i większych, które potrzebują pracowników. Niektóre z braku rąk do pracy funkcjonują na pół gwizdka. W kaszubskich wsiach duże domy, zbudowane z myślą o wielopokoleniowych rodzinach (taka tu tradycja), stoją puste, bo młodzi się wyprowadzili. I jak to utrzymać? Starsi cieszą się, że mogą wynająć. Szulc słyszał, że w Trójmieście adaptuje się garaże, że mieszka w nich po 10 osób. („Oni nie mają mieszkać, tylko pracować” – powiedział mu pewien przedsiębiorca). Ale większość pracodawców, których zna, dba o to, żeby ci ludzie zostali. Choć nie wszystko jest proste. Na razie miejscowi są zadowoleni, póki przybysze pracują, płacą za mieszkania, gorzej, gdy chodzą po ulicach i oglądają się za dziewczynami.
– Nie poradzimy nic na regulacje prawne ani na stosunek rządzących – stwierdza Szulc – ale w ramach Kaszubskiego Związku Pracodawców wypracowujemy nowe standardy. Żeby pracodawcy w miarę możliwości zatrudniali cudzoziemców bezpośrednio. A jeśli przez agencję, to żeby sprawdzali ubezpieczenia. Przygotowujemy „Kaszuby fair dla cudzoziemców” – 10 postulatów, które pracodawcy będą podpisywali jako list intencyjny. Okazuje się, że po roku od pierwszych rozmów na ten temat coraz więcej osób, które trafiają na SOR szpitala w Kartuzach, jest ubezpieczonych.
Wojewódzki Urząd Pracy odbył spotkania z agencjami zatrudnienia. Są pomysły tworzenia bazy tych solidnych, uczciwych. Jest też pomysł, by założyć coś na kształt agencji mieszkaniowej – rejestr osób gotowych wynająć lokum cudzoziemcowi. Żeby to wszystko jakoś ogarnąć, gdzie się da ucywilizować. I – jak mówią na Kaszubach – przyjąć ludzi godnie. Nawet jeśli trochę strach.
***
Autorka jest dziennikarką POLITYKI.