Kłopotliwe stulecie
Jak świętować 100-lecie niepodległości na ziemiach zachodnich?
Artykuł w wersji audio
Logo „Twoje miasto – Twój wybór. 2018” otwiera cykl publikacji związanych z najważniejszym wydarzeniem politycznym tego roku – wyborami samorządowymi. Artykuły, analizy, wywiady, sondaże, raporty będą się ukazywały zarówno na łamach POLITYKI, jak i w specjalnym – już działającym – serwisie portalu polityka.pl. Chcemy zajmować się m.in. jakością życia w polskich miastach, smogiem, transportem, ogrodnictwem, strukturą klasową, tożsamością, demografią, kulturą, lokalnymi sukcesami i patologiami. Ale przede wszystkim chcielibyśmy mieszkańcom-wyborcom ułatwić ocenę miejscowych polityk i polityków, podsunąć pytania, zachęcić do stawiania wymagań, namówić do osobistego udziału w kampanii i – bezwzględnie – w samych wyborach. Stawka tych wyborów jest olbrzymia i warto się do nich dobrze przygotować.
***
Byliśmy, jesteśmy, będziemy – tak PRL ze śmiertelną powagą oznajmiał odwieczną polskość piastowskiego Wrocławia, Szczecina, Głogowa, Świdnicy, które w 1945 r. powróciły do Macierzy. Dziś to hasło zostało wykorzystane przez jedno z wrocławskich centrów handlowych jako slogan reklamowy. Cynizm, głupota czy ironia? Tak samo można pytać o hasło „Szczecin znów niemiecki”, które pojawiło się w internecie zaraz po tym, gdy w sierpniu 2014 r. lokalne wydanie „Gazety Wyborczej” zrelacjonowało wyjazdową sesję niemieckiej partii socjaldemokratycznej SPD współrządzącej Meklemburgią-Pomorzem Przednim, landem graniczącym z województwem zachodniopomorskim. Do wywołania emocji wystarczył tytuł: „SPD: Hamburg i Szczecin motorami rozwoju naszego landu”. Szybko ruszyła narracja o regermanizacji Szczecina, która miała się zacząć w 1989 r.
Trzy lata później emocje znowu rozpalił nie kto inny, tylko Wojciech Cejrowski, uznając, że Szczecin to miasto czysto niemieckie, wystarczy przejść się po cmentarzu Centralnym i popatrzeć na architekturę, i powinien do Niemiec, za odpowiednią kontrybucję, wrócić. W odpowiedzi oberwał nie tylko Cejrowski, ale także miejscy radni. Ich przewina polegała na tym, że pozbawiając (też w 2017 r.) honorowego obywatelstwa Szczecina ludzi takich, jak Bolesław Bierut i Nikita Chruszczow, w uzasadnieniu napisali, że tytuł nie należy się osobom, „które uczestniczyły w odbywających się w toku działań wojennych działań polegających na zajmowaniu miasta wiosną 1945 r. dającego początek kilkudziesięcioletniej sowieckiej dominacji na Pomorzu Zachodnim”.
Tak oto Szczecin znalazł się w historyczno-tożsamościowej próżni: do 1945 r. był niewątpliwie miastem niemieckim, w 1945 r. nie stał się jednak, zdaniem Rady Miasta, miastem polskim, tylko znajdującym się pod sowiecką dominacją, z kolei wraz z jej końcem w 1989 r. zaczęła się regermanizacja. Logika absurdalna, ale w sprzyjających warunkach może przełożyć się na polityczny kapitał. Pokazał to Marian Jurczyk, wygrywając w 2002 r. w wyborach na prezydenta miasta. Antyniemiecka fobia dawnego działacza Solidarności odegrała w kampanii ważną, pewnie decydującą, rolę.
Syndrom niepewnych korzeni
W istocie jednak w emocjach tych ujawnia się syndrom trapiący, w różnym stopniu, wszystkie miasta „odzyskane” – to niepewna tożsamość samego miasta i jego mieszkańców. Przekonali się o tym wrocławianie, mistrzowie w kreowaniu wizerunku i pozytywnego stereotypu. Bo czym innym niż dowodem autokreacji jest mit lwowski, mówiący o tym, że głównym żywiołem tworzącym polski powojenny Wrocław byli lwowianie? W rzeczywistości 74 proc. osiedleńców pochodziło z obszarów znajdujących się w granicach PRL, ze Lwowa przybyło 6–10 proc. przyszłych wrocławian. Tyle tylko, że wśród nich znalazły się takie postaci, jak Hugo Steinhaus i Stefan Banach, do tego Ossolineum, a także pomnik Aleksandra Fredry – wszystko razem złożyło się na „lwowskość”. Siła lwowskiego mitu dziwiła już w 1970 r. socjologa miasta Bohdana Jałowieckiego, badającego wówczas tożsamość mieszkańców. Upłynęło kolejnych 40 lat, mit trwa nadal, wynika z badań Barbary Pabjan z Uniwersytetu Wrocławskiego. W jego prawdziwość ciągle wierzy połowa wrocławian. Rzekome lwowskie dziedzictwo jest dziś powszechnie akceptowane; gorzej z realnym dziedzictwem niemieckim.
W 2013 r. jeden z radnych zwrócił się z interpelacją, by uczcić pamięć Georga Bendera, legendarnego nadburmistrza Breslau, który, rządząc w latach 1891–1912, uczynił z miasta nowoczesną metropolię, jakiej współczesny Wrocław jest spadkobiercą. Rada Miasta odrzuciła jednak pomysł, by przywrócić imię nadburmistrza wzgórzu w parku Południowym. Wcześniej z odmową spotkała się podobna propozycja Towarzystwa Upiększania Miasta Wrocławia, organizacji skupiającej miejskich aktywistów. Badacze z Uniwersytetu Wrocławskiego postanowili podrążyć temat i sprawdzić, co o niemieckiej przeszłości myślą mieszkańcy.
Okazało się, że o sporze w Radzie Miasta o Georga Bendera wiedziało tylko 9 proc. badanych. Na pytanie, czy należy upamiętniać niemieckie dziedzictwo, pozytywnie odpowiedziało 72 proc. przedstawicieli miejskiej elity i 47 proc. studentów. Ale w próbie generalnej, reprezentującej ogół mieszkańców, idea spotkała się z uznaniem jedynie 19 proc. respondentów. Trudno o większy rozjazd opinii między elitą a ludem. Niechęć do rewaloryzacji „przedpolskiej” przeszłości nie dotyczy jedynie pamiątek po Niemcach, wrocławianie niechętni są także odbudowie zniszczonej synagogi przy ul. Łąkowej.
Te wyniki dobrze współgrają z innymi odpowiedziami – przedwojenna przeszłość miasta po prostu w świadomości wrocławian nie istnieje, 81 proc. z nich nie jest w stanie wskazać żadnego ważnego wydarzenia w historii Wrocławia sprzed 1939 r. Takie postaci, jak filozofka Edyta Stein i architekt Max Berg, są warte upamiętnienia tylko dla 14 proc. badanych. Na pytanie, kim są oni sami, mieszkańcy Wrocławia odpowiadają gremialnie, że Polakami, potem Europejczykami, dopiero w dalszej kolejności, że wrocławianami. Ogólnie wrocławianie są niezwykle dumni i zadowoleni ze swojego miasta (co pokazały niedawne badania „Gazety Wyborczej” i TOK FM), ale ciągle mają problem, by definiować je jako filar własnej tożsamości.
Taka niepewność charakterystyczna jest dla społeczności wykorzenionych, w których pamięć biograficzna członków wspólnoty nie pokrywa się z historią miejsca, a pamięć historyczna o nim jest w dużej mierze efektem kształtowania w ramach bardziej (jak w okresie PRL) lub mniej (jak po 1989 r.) agresywnej polityki historycznej. Historia, niestety, nie ułatwia realizacji nawet umiarkowanych projektów budowania nici ciągłości z niepolską przeszłością tych ziem. Zwłaszcza że to na terenie Prus Wschodnich i Pomorza, powojennych Ziem Odzyskanych, NSDAP uzyskała w 1933 r. największe w całych Niemczech, przekraczające 50 proc., poparcie.
Klątwa wiecznego początku
Źródłem tych wyników nie były jednak jakieś szczególne przypadłości mentalne mieszkańców wschodnich części Niemiec i ich „naturalny” nazizm, tylko dramatyczna sytuacja społeczno-gospodarcza. Szczecińskie stocznie nie przetrwałyby bez pomocy Berlina. Wystarczy też odświeżyć lekturę „Na tropach Smętka” Melchiora Wańkowicza, gdzie polski reportażysta odsłania system dotacji niezbędnych, by utrzymać Prusy Wschodnie przy życiu. I warto pamiętać, że wcześniej, w 1920 r., mieszkańcy Prus Wschodnich w plebiscycie gremialnie zdecydowali o przynależności państwowej do Niemiec. Średni wynik głosowania za Polską to 3,4 proc.; w Olsztynie 13,5 proc. Dziś z kolei Barbara Fatyga z Uniwersytetu Warszawskiego, autorka badań nad kulturą Warmii i Mazur, w raporcie podsumowującym wyniki pisała, że nad mieszkańcami regionu ciąży „klątwa wiecznego początku”. Obserwację tę można rozciągnąć na całe Ziemie Odzyskane.
Niemiecki historyk Jan Musekamp w książce „Między Stettinem a Szczecinem. Metamorfoza miasta od 1945 do 2005” przypomina z kolei, że Szczecin już przed wojną cierpiał na syndrom zapomnienia. Nastrój ten przejęli szczecinianie po 1945 r., kiedy przez długie lata mało kto wierzył w trwałość nowej granicy Polski. Pisarka i badaczka z Uniwersytetu Szczecińskiego Inga Iwasiów pisała w „Portrecie Szczecina” w POLITYCE przed czterema laty: „Jedną z dziwnych cech tego miasta jest potrzeba poszukiwania punktu odniesienia, silnego wzoru. Chętnie mówimy, że układ ulic przypomina Paryż albo że jesteśmy »małym Berlinem«. Nie zostaliśmy »nowym Wilnem«” ani »nowym Lwowem«. Zawsze więc widzimy nasze miasto jako dopełnienie istniejącego wzoru i niespełnioną obietnicę wielkości”.
Odczucia pisarki i badaczki dobrze korespondowały z wynikami analiz naukowych. Opracowanie „Co z tą kulturą?”, przygotowane w 2010 r. w ramach starań o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, podkreśla siłę „negatywnego dyskursu o mieście”, czyli powszechnych w miejskim obiegu opinii, że „ze Szczecinem jest coś nie tak”. Autorzy raportu to „coś” rozpracowali w szczegółach, pokazując, że szczecinianom doskwiera brak tożsamości miasta, prowincjonalność i opuszczenie, niedostatek wielkomiejskości, słabość i alienacja zaplecza społecznego, niemożność organizacyjna. Wystarczająco wiele braków, by z kretesem przegrać w konkursie o ESK już w pierwszym etapie. Co jeszcze bardziej potwierdziło negatywny autostereotyp.
Czy stulecie odzyskania niepodległości Polski może być okazją, by znieść „klątwę wiecznego początku” i rozprawić się z syndromem zapomnienia, czy raczej je utrwali? Czy mieszkańcy Szczecina, Wrocławia, Gorzowa Wielkopolskiego, Olsztyna będą mogli w końcu powiedzieć z przekonaniem, że po 70 latach są u siebie, dzieląc nie tylko swe miasta, ale także pamięć, doświadczenie historii i wizję przyszłości? Rocznicowa atmosfera niewątpliwie stwarza szansę domknięcia lub odnowienia ważnych dla lokalnych społeczności debat. Tym bardziej że wszystkie polskie miasta wchodzą w niezwykle ciekawy okres przekształceń miejskich tożsamości.
Transformacja poprzemysłowa
Widać wyraźnie, że kończy się czas postindustrialnej traumy związanej z przekształceniami lub upadkiem wielkich zakładów przemysłowych. To wokół nich koncentrowało się życie polskich miast w okresie PRL i one też decydowały o ich tożsamości. Role zawodowe – bycie stoczniowcem, dokerem, hutnikiem – zastępowały potrzebę lokalnej tożsamości. Te ramy odniesienia zaczęły się rozsypywać po 1989 r., miasta i ich mieszkańcy w pierwszej kolejności szukali sposobu na życie i przeżycie w nowej rzeczywistości ekonomicznej i politycznej. Nie można zapominać, że obok poprzemysłowej transformacji kluczowym elementem nowego początku była reforma samorządowa oddająca znaczną część władzy nad miastami i gminami ich mieszkańcom.
Rozpoczął się czas prób i poszukiwań, sukcesów i błędów.
Znowu warto odwołać się do doświadczenia Szczecina, gdzie jakby na przekór nastrojowi beznadziei władze miasta kierowanego od 2006 r. przez prezydenta Piotra Krzystka postanowiły ogłosić nową strategię Szczecin Floating Garden 2050. Prezentowana z hukiem wiosną 2008 r. wydawała się jedynie hucpiarską akcją marketingową, mającą na celu polukrowanie zręcznie przygotowanymi hasłami i komputerowymi wizualizacjami smutnej rzeczywistości miasta, z którym „jest coś nie tak”.
10 lat później Szczecin nie jest jeszcze pływającym ogrodem, ale też, jak zauważa Marek Sztark, ważna postać szczecińskiej kultury, negatywny autostereotyp jest zastępowany poczuciem dumy z miasta. Choć ciągle absolwenci słynnej „trzynastki”, najlepszego liceum ogólnokształcącego w Polsce, w swej masie wyjeżdżają na studia do innych ośrodków, choć wiele osób ciągle migruje za pracą poza granice Polski, to jednak coś się zmieniło. Filharmonia uhonorowana prestiżową nagrodą architektoniczną Miesa van der Rohe, Centrum Dialogu Przełomy, Trafostacja Sztuki i Akademia Sztuki przyciągająca najlepszych artystów z całej Polski, regaty żaglowców Tall Ships Races to tylko kilka świeżych przykładów pozytywnego zwrotu.
Na ile jest trwały? Czy piękne skorupy Filharmonii lub Akademii Sztuki wypełnia rzeczywiście wartościowa treść? – pytają sceptyczni szczecinianie, u których ciągle obecne są pokłady dawnej negatywności. W takim to, być może przełomowym, momencie władze miasta, w 10 lat po strategii Floating Garden ogłosiły pomysł na obchody 100-lecia niepodległości. „Codziennie Polskę tworzyMy” to hasło inicjatywy, o której prezydent Piotr Krzystek mówi: – To ważna rocznica, której nie możemy świętować jak inne polskie miasta, odnosząc się do 1918 r. Więc stawiamy na współczesne przeżywanie i praktykowanie patriotyzmu, takiego, który wyraża się w obywatelskim zaangażowaniu na rzecz spraw wspólnych, miasta, regionu, kraju.
Program ogłoszony 11 listopada 2017 r. zaistniał w przestrzeni miejskiej poprzez plakaty przedstawiające szczecinian wszystkich pokoleń. Jedną z twarzy kampanii jest Syryjczyk Samir Zaeir, lekarz transplantolog, ordynator w Szpitalu Wojewódzkim związany z miastem od ponad 30 lat (ostatnio poszerzył praktykę medyczną o działalność restauratorską, uruchamiając restaurację z syryjską kuchnią). Ma symbolizować najważniejszą cechę Szczecina – otwartość miasta i jego gościnność. Program, do którego współtworzenia będą zaproszeni mieszkańcy (w ramach wydzielonego budżetu na projekty społeczne), ma ożywić dyskusję o współczesnej tożsamości miasta.
Nowa tożsamość
Filharmonia w Szczecinie, we Wrocławiu – Narodowe Forum Muzyki i Europejska Stolica Kultury 2016, w Gdańsku Europejskie Centrum Solidarności, Teatr Szekspirowski, Muzeum II Wojny (psute obecnie zgodnie z ideologicznymi wskazówkami władzy PiS) stają się nie tylko nowymi ikonami miast, ale także ośrodkami kształtowania nowej miejskiej wyobraźni mieszkańców.
Podobne procesy można zaobserwować nie tylko w metropoliach Ziem Odzyskanych, ale i w mniejszych ośrodkach. Elbląg, do 1999 r. miasto wojewódzkie, jeszcze do niedawna utożsamiany był z Zakładami Mechanicznymi Zamech i kolejnymi ich wcieleniami. Dziś wizytówką Elbląga jest przywrócone do życia Stare Miasto, odtworzone w formule postmodernistycznej retrowersji. Jedną z ważniejszych instytucji animujących miejskie życie stała się Biblioteka Miejska, ciesząca się od niedawna statusem książnicy narodowej.
W dolnośląskiej Świdnicy, liczącej 58 tys. mieszkańców, w okresie PRL funkcjonowały dziesiątki zakładów produkcyjnych. Dziś przemysł ciągle pełni ważną rolę, ale miasto promuje się Kościołem Pokoju wpisanym na listę dziedzictwa UNESCO i gotycką katedrą o statusie pomnika historii. Beata Moskal-Słaniewska, prezydentka miasta, umiejętnie też wplata we współczesną opowieść o mieście jego złożoną historię: – Jestem drugą kobietą, która kieruje miastem. Moją poprzedniczką była 700 lat temu księżna Agnieszka. Dodajmy, że Agnieszka z rodu Habsburgów. Dziś jednak stawką nie jest przeszłość, tylko jak, wykorzystując bogate dziedzictwo kulturowe i inne walory miasta, zbudować wizerunek Świdnicy jako dobrego miejsca do życia i pracy?
Pod koniec stycznia rozmawiali w Świdnicy o podobnych wyzwaniach burmistrzowie i prezydenci miast progresywnych, ruchu zainicjowanego po wyborach samorządowych w 2014 r. przez Roberta Biedronia, prezydenta Słupska. Skupia on średnie i małe miasta, których prezydenci i burmistrzowie objęli władzę (po raz pierwszy w wyniku ostatnich wyborów samorządowych) pod hasłami nowej polityki miejskiej. Do ruchu należą m.in. Gorlice, Wadowice, Ostrów Wielkopolski, Starachowice, Świdnica, Sejny, Braniewo. Włodarze tych miast spotykają się co pół roku, podczas VI zjazdu w Gorlicach przyjęli „Gorlicką deklarację dla kultury”, w której podkreślają znaczenie tożsamości kulturowej dla rozwoju swoich miast.
Wyludnienie
Czy to jednak wystarczy? W rekordowym 2000 r. Elbląg liczył 130 tys. mieszkańców, dziś ma ich 117 tys. Z podobnymi problemami mierzyć się musi zdecydowana większość polskich miast. Kiepskie prognozy demograficzne dla całego kraju przekładają się na ponury konkret lokalnych statystyk. We Wrocławiu w 56 proc. gospodarstw domowych nie ma już ani jednego dziecka, wyludnianiu miast towarzyszy szybkie starzenie się mieszkańców. I gdy już wydawało się, że nawet w miastach „odzyskanych” można by zamknąć traumatyczne stulecie nowym początkiem, tym razem już nienaznaczonym klątwą, historia znowu zaczyna rechotać, suflując pytanie: dla kogo to wszystko? I z kim?
Nic więc dziwnego, że zbliżająca się rocznica stulecia odzyskania niepodległości będzie tyleż świętowaniem faktu historycznego, co próbą spojrzenia w przyszłość.
Tak będzie w Słupsku, przekonuje Robert Biedroń: – Stulecie to okazja, by na niepodległość popatrzyć z perspektywy przyszłości, by sobie uświadomić, że nie jest dana raz na zawsze i wymaga ciągłego odnawiania obywatelskiego ducha. Jednocześnie jednak nie można zapominać o lokalnej tożsamości, której elementem jest niemiecka przeszłość miasta. Z tego też względu w ramach obchodów nie zabraknie okazji do tego, żeby przypominać, jak miasto kiedyś wyglądało i jak będzie wyglądało, gdy owoce zacznie przynosić program rewitalizacji. Osią merytoryczną stulecia (także z powodu braku historycznej ciągłości) będzie temat społeczny: prawa kobiet. Wątek praw obywatelskich i politycznej podmiotowości będzie także mocno obecny w Gdańsku i Sopocie. Jak przypomina Joanna Cichocka-Gula, wiceprezydentka Sopotu, z miastem związana była jedna z ośmiu posłanek do pierwszego Sejmu niepodległej Polski.
Władze miast, które w Polsce są od 70 lat, obchody 100-lecia Rzeczpospolitej próbują na ogół zwrócić w przyszłość. Nie ma głębokiego sięgania do niemieckiej ani nawet peerelowskiej przeszłości. Ten, skądinąd zrozumiały, koncept zderzy się zapewne z charakterem oficjalnych państwowych obchodów, eksponujących – jak można się domyślać – krzykliwy patriotyzm, pod starym hasłem „Byliśmy, jesteśmy, będziemy”. Więc w sumie pewnie okaże się, że niełatwo wykorzystać tę jubileuszową, historyczną szansę do poważnej rozmowy o przyszłości „odzyskanych” – już naprawdę polskich – miast.