Moje miasto

Jezioro jako źródło cierpień

Olsztyn, miasto wielu języków i kultur

Tu wszystkie drogi prowadzą do jezior. Na zdjęciu największe z olsztyńskich - Ukiel. Tu wszystkie drogi prowadzą do jezior. Na zdjęciu największe z olsztyńskich - Ukiel. Wojciech Wójcik / Forum
Bardzo brakuje mi Olsztyna z lat 90. Był zabiedzony, wydany na pastwę morderczych eksperymentów ekonomii i bezdusznego liberalizmu, ale też przejmująco autentyczny.
Panorama miasta, z katedrą św. Jakuba (XIV w. - z prawej) i Zamkiem Kapituły Warmińskiej (XIV w. - w środku).Piotr Płaczkowski/Reporter Panorama miasta, z katedrą św. Jakuba (XIV w. - z prawej) i Zamkiem Kapituły Warmińskiej (XIV w. - w środku).

Poniższy tekst ukazał się w cyklu „Portrety Miast” w POLITYCE w 2014 r.

W latach 80. pojechałem z wujem i wąsatą grupą kibiców do stolicy na mecz wyjazdowy Stomilu Olsztyn. Ledwie pociąg wpełzł w gardziel Dworca Centralnego, przywitało nas studzienne skandowanie fanklubu Legii: krzy-ża-ki! krzy-ża-ki! Byłem i wstrząśnięty, i zmieszany. Nie potrafiłem sobie wytłumaczyć tej niewdzięcznej łatki, zwłaszcza że zawsze chciałem być Zawiszą Czarnym. Wiele lat później, gdy inscenizacje historycznych bitew zaczęły święcić medialne triumfy, mój znajomy – miłośnik średniowiecznych młócek – żalił się, że reżyser bitwy pod Grunwaldem wyznacza jego bractwu straceńczą rolę rycerzy Zakonu. Przebierają się więc dzielni olsztyńscy wojowie w płaszcze z krzyżami i dostają pokazowe bęcki od polskich chorągwi. O zamianie ról nie może być mowy, choć czasem znajomego korci, by powstać z martwych i spuścić łomot Jagielle. Niestety, rok w rok, kwiat warmińsko-mazurskiego rycerstwa musi kłaść się pokotem, ścięty ręką głównego inscenizatora. To wymowna dla Warmii i Mazur metafora. Jeśli bowiem trzymać się narratywizmu Haydena White’a, wszystko jest kwestią nie historii, lecz tego, kto jest słyszalny w jej opowiadaniu.

Olsztyn i region tkwią w pułapce historycznego stereotypu. Pal sześć krzyżaków, to na tyle dawne dzieje, że mogą uchodzić za infantylną baśń. Historyczną czkawką są Prusy Wschodnie. Plebiscyt z 1920 r. pieczętował nie tylko polityczną tożsamość Warmii i Mazur w krajobrazie Europy po I wojnie światowej. Jak wiadomo ludność opowiedziała się za pozostaniem w granicach Niemiec (ponad 90 proc. głosów za Prusami), co w znacznej mierze było zasługą zawieruchy wojennej. A tak się składa w tej części świata, że gdzie zawierucha wojenna, tam i Rosjanie – barbaria, która scementowała przeciwko sobie autochtonów, uruchamiając procesy integracyjne wspólnoty. Allenstein, małe garnizonowe miasteczko, zaczęło korzystać ze zdobyczy cywilizacyjnych Niemiec. Wspomnę, że miało bezpośrednie połączenie z Berlinem za sprawą zeppelinów startujących nieopodal z lasu miejskiego. Dzisiaj to nie do pomyślenia. Nie chodzi o podniebne cygara, lecz o ogólną łączność ze światem. Wystarczy spojrzeć na mapę: sieć komunikacyjna Warmii i Mazur wygląda jak dzieło pająka-Obłomowa.

Plebiscyt sprzed wieku wydaje się kukułczym jajem przeszłości. Zwłaszcza w chwilach, gdy na gwałt potrzeba poświadczenia „polskości” ziem na północ od Mławy. Pierwszy z brzegu przykład: olsztyński Teatr im. Stefana Jaracza w przyszłym roku obchodzić będzie jubileusz swojego istnienia. Łatwo powiedzieć: istnienia. Ale gdzie jego początek? Czy w 1925 r., gdy powstawał jako „der Treudank” – dowód wdzięczności władzy niemieckiej za wygrany plebiscyt? Czy może dopiero w 1945 r., kiedy na scenie teatru wybrzmiało polskie słowo? Ta „niewygodna”, schizofreniczna natura miasta jest wciąż żywa, kryje się pod tkanką kulturowych stereotypów, wyłazi na wierzch pod postacią architektury i ma krwistobrunatną barwę pruskiej cegły. Tożsamość miasta przybrała cechy patchworku – stworzona z opresji i wykluczenia, przywieziona w repatrianckich wagonach.

Polska drugiej kategorii

Może dlatego dźwięczą mi w uszach słowa babki, bliźniaczo podobne do rad wszystkich repatrianckich babek: „nie przyzwyczajaj się do tego miejsca, ono nigdy nie będzie twoje”. Nie tkwi w nich pretensja posiadania, lecz gorzka świadomość poruszania się po świecie wydartym innym ludziom. To tak, jakbym chodził w butach kogoś, kogo wyrzucono stąd przed laty, a moje stopy stały się pośrednim dowodem wygnania.

Lata powojenne Warmii i Mazur tworzyły koszmarne multikulti, ową „Krainę Nod” opisywaną przez Erwina Kruka – wybitnego poetę i jednego z ostatnich Mazurów. (Arogantom z popkultury wyjaśniam, że Kraina Nod w ujęciu Kruka była XX-wieczną transpozycją biblijnej krainy przeklętej, czymś w rodzaju „Sin City” – „Miasta Grzechu” i Gotham z „Batmana”). Region przypominał tyleż triumfalnie, co bezładnie urządzony obóz uchodźców, w którym odgrywał się upiorny antywestern. Peerelowska propaganda przywracała region do Macierzy, rozrysowując czarno-biały świat dobrych Polaków i złych Niemców, tymczasem w prywatnych, rodzinnych opowieściach rozrastała się wielojęzyczna, wieloplemienna i zmitologizowana opowieść o światach utraconych. Mówiło się o nich pokątnie, z zażenowaniem.

Opowieść mojej rodziny koliście zawracała do Siedorańc, Troków i całej Litwy. Kolega z klasy przebąkiwał o dziadku, który pozostał na Ukrainie, inny o Rosji (sic!), jeszcze inny miał twardo brzmiące imię, a jego rodzice starali się o wyjazd do NRF. Tworzyliśmy podejrzaną zgraję przeszczepieńców: Polaków, Niemców, Rosjan, Ukraińców, Żydów, Białorusinów, nie wspominając o najbardziej kamuflujących się nieszczęśnikach: Warmiakach i Mazurach. Ci to dopiero byli osobliwością historii! – kimś w rodzaju wyrżniętych Indian, pozamykanych w rezerwatach bezpańskiej pamięci.

Idąc za radą babki, nie przyzwyczajałem się do miasta. Bo też i ono jako całość nie istniało. Było moje ukochane Zatorze, było Śródmieście i Pekin – dzielnice układające własne urban legend. Traktowałem Olsztyn jako przypadkowe miejsce, w którym się urodziłem, ale walizki powinienem mieć ciągle pod ręką. Nie, nie chodziło o groźbę kolejnej wojny i tułaczej wędrówki ludów. Miałem niejasne, choć silne poczucie, że mogę żyć tutaj, ale równie dobrze gdzie indziej – w Koszalinie, Radomiu, Nowym Sączu. Niewykluczone przecież, że człowiek rodzi się w sensie fizycznym, ale mentalnie pozostaje w brzuchu matki. Tymczasowość, „tożsamość” pojmowana w cudzysłowie, brak emocjonalnej więzi definiowały amorficzną i galaretowatą relację z miastem. Tutaj fraza „kiedy przyjdą podpalić twój dom” brzmiała karykaturalnie, bardziej pasowały słowa z wiersza Celana: „jakikolwiek podnosisz kamień – obnażasz tych, co potrzebują osłony kamieni: nadzy teraz odnawiają swój splot”.

Nie byłem odosobniony w swoim „niezakorzenieniu”. Mieszkańcy miasta stanowili ludność napływową, naniesioną niczym muł rzeką Historii, o różnych kulturach, doświadczeniach, rytuałach. Zapakowano je szczelnie do wora z napisem: Macierz. Wytworzył się specyficzny typ polskości – zabełtanej, migotliwej, podrzędnej i pod wieloma względami strasznie zakompleksionej. Bo w porównaniu z tą „właściwą” Polską, centralną, południową, Warmia i Mazury uchodziły za jej brzydszą i przyszywaną siostrę – spłodzoną w wyniku „kałmuckiego gwałtu”.

Jako mały Polako-Litwino-Prusak byłem niepocieszony, że Olsztyn nie może pochwalić się swoim wariantem Górali, nie ma Syrenki, „powstańczych” opowieści ani Wawelu, mariackiego hejnału, że stanowi białą plamę w zbiorowym imaginarium Polski i w gruncie rzeczy jest przezroczysty. Miasto-nemo, miasto-everycity, wyćwiczone w społecznym i politycznym konformizmie, za swoje dziedzictwo mające stare widokówki z niezrozumiałymi nazwami, pisanymi gotykiem. O jego historii, jak i historii całego regionu, można było albo pięknie kłamać w stylu Kazimierza Orłosia i jego „Domu pod lutnią”, albo zatracić się w traumie bez odkupienia, o czym opowiada „Róża” Wojciecha Smarzowskiego.

Jedyne, co Olsztyn miał od zawsze w nieobciążonym, naturalnym kapitale, to jeziora. Ech, znowu te jeziora – no, błagam, ileż można?… Obiecałem sobie, że o jeziorach ani słowa.

Emancypacyjna bieda transformacji

Paradoksalnie złotym okresem historii miasta były lata 90. XX w. – cudowny czas oczyszczającej biedy, wydobywania się na własną odrębność. Olsztyn, wspólnie z podobnymi mu miastami, zachłannie korzystał z „zaniku centrali” zdiagnozowanego przez Przemysława Czaplińskiego. Zaczęto mówić głośno o tożsamościowych toksynach i traumach, o trudnej moralnie lekcji ćwiczenia pamięci oraz rewizji całej tej Macierzy – 40 latach Peerelu, rozumianego bardziej jako pegeer. Miasto przypominało człowieka, który wyszedł z afazji, odzyskał mowę, ale przede wszystkim wiarę – naiwną, a jakże! – że może wszystko przypomnieć sobie od nowa.

Bardzo brakuje mi Olsztyna z lat 90. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że to miasto może być moje, że mogę zdjąć nie swoje buty i zacząć chodzić boso. Między mieszkańcami wytwarzała się wspólnotowa więź poprzez odkrywanie tego, co przez lata wypierał oficjalny dyskurs. Fundamentalną rolę pełniło Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa Borussia z projektem Atlantydy Północy – afirmatywną odpowiedzią na Krainę Nod. Warmia i Mazury, Ostpreussen stały się odkrywanym na nowo lądem wielu języków i kultur, a różnica, odmienność tworzyły wartość opisującą na nowo tożsamość. Dziedzictwo Warmiaków i Mazurów przypominało levinasowskie lustro Innego, w którym można było zobaczyć własną twarz. Miasto w wymiarze kulturowym wytwarzało bogatą mozaikowość. Bo, owszem, była Borussia i ożywiony dialog z Niemcami, Rosjanami z Kaliningradu, Litwinami z Kłajpedy, ale były też „Teraz My?” i bardzo mój-nasz „Portret”, „Undergrunt” – pisma literacko-kulturalne młodych twórców. Była też muzyka, pojawił się Vader, powstało Yahoo, przemianowane później na Big Day, powstali Ujadalsi, Kegla, Loud for Love, rozwijała się teatralna alternatywa i off z Węgajtami na czele, a na rubieżach Mazur zaczęły nadawać Sejny. Cały czas coś tętniło, jakiś rodzaj odkupieńczej nadpobudliwości udzielał się wszystkim. Olsztyn lat 90. to niepowtarzalny efekt samizdatu – chwilami pociesznie nieporadny, ale wytwarzający własny, uwaga, mocne słowo: kosmos!

Oczywiście, kieruje mną wspomnieniowo-nostalgiczna emfaza, ponieważ cynik i realista mógłby ułożyć krańcowo odmienną narrację: zamiast Atlantydy Północy Czarny Ląd Pegeerów – spotworniała twarz liberalizmu, ten wrzód na kapitalistycznym tyłku, ten irytująco wyłażący szew na drogim garniturze à la Balcerowicz. Nie jest elegancko licytować się w biedzie (wiele regionów potrafi wysoko podbić stawkę), ale Warmia i Mazury stały się „czarnuchem nowej Polski”. Wszyscy przecież znają socjologiczny lament: nędza, bezrobocie, strukturalna atrofia, demograficzny syf, tysiące ludzi zdrutowanych w swoich nadziejach godnego życia, pokątne ucieczki za chlebem do Warszawy. Ten region jest przestrzenią szczególnie bezbronnych ludzi. Tutaj niczego się nie wydobywa, niczego nie produkuje w skali makro, tutaj wielki kapitał zakłada wyłącznie supermarkety i banki. Tutaj społeczny bunt jest nie do pomyślenia.

Spełniony sen o polbruku

Lata 90. miały w sobie ambiwalencję: wolność i bieda, budowanie wielogłosowej kultury i kapitalistyczny dyktat, odczarowywanie historii i teraźniejszość jako materialny koszmar. Nigdy wcześniej i nigdy później sytuacja nie była tak katastrofalna i tak rewelacyjna.

Wtem do miasta nad Łyną oraz nad Wielkie Jeziora Mazurskie wpłynęła Unia Europejska. Tchnęła nowe życie, zwłaszcza w mocno osłabiony organizm polityki, biurokracji i administracji. Zaryzykuję tezę, która może mnie niefortunnie definiować jako eurosceptyka i populistycznego oszołoma, ale nieszczęsne szczęście Olsztyna tkwi dzisiaj w małej europejskiej stabilizacji.

Miał socjalizm swoją pierwotną gomułkowską wersję, ma też i ponowoczesność stolicy Warmii i Mazur. Miał socjalizm swoje wielkie budowy i pięciolatki, ma też i Olsztyn swoje plany inwestycyjne i rewitalizacje. Miasto dostało bzika na punkcie modernizacji – wymiernej, kanciastej jako kostka polbruku, gdzie 10, 20, 30 m nowego chodnika układa się w łuk triumfalny cywilizacyjnego awansu, zaś plany wskrzeszenia linii tramwajowych okazują się uwspółcześnioną utopią równą „szklanym domom” z „Przedwiośnia”. Świat kultury i społecznej komunikacji też mocno się „zeuropeizował”. Jej jeszcze niedawny improwizacyjny, autorski rozmach został skanalizowany w system dotacji i grantów. Zaczęła dominować projektowa nowomowa i język społecznego piaru. Poczciwego kaowca zastąpił menedżer, twórcę – event-kreator, wspólnotę – społeczny kapitał, władza symboliczna kultury zaczęła inercyjnie ciążyć ku dysponentom realnych środków, to znaczy – administracji.

Przepraszam, że dmę larum w fukuyamowską trąbę „końca olsztyńskiej historii”: miasto przestało samodzielnie myśleć i wierzyć we własną opowieść. Zapragnęło być nieodróżnialne od innych miast, zniknąć w kulturowej uniformizacji. Jego obywatelski charakter objawia się w chwilach, gdy trzeba rozstrzygnąć: ścieżkę rowerową poprowadzić lewą czy może prawą stroną ulicy?; kolejne ptasie radio – sejmik pogwarek o społecznym mydle, powidle – zorganizować w lutym czy w marcu?; jakie gwiazdy sprowadzić na festiwal muzyczny? Każde szanujące się miasto musi mieć festiwal muzyczny drenujący spektakularnie budżet. Drobne zastrzeżenie w tym miejscu: niechaj nie zmyli czytelnika ton mojej trąby z nutą parzącej skargi i defetyzmu. Wedle najróżniejszych badań zdecydowana większość olsztyniaków pragnie takiego właśnie miasta – urbanistycznego bibelotu. Ani dużego, ani małego. Nie grzeszącego metropolitalnym rozmachem, choć też, bez przesady, nie aż tak znowu prowincjonalnego. Zielonego, owszem, wysadzanego drzewami, jednak dla betonowej przeciwwagi – wyłożonego polbrukiem i świeżym asfaltem szerokich arterii, by toczyły się wygodnie auta z podmiejskich domków do centrum. Bo dzisiaj tylko biedota mieszka w mieście.

Przestrzeń miasta stała się przestrzenią przejezdną, obstalowaną barierkami i dźwiękoszczelnym dominem ekranów. Dla turystów też jest przestrzenią przejezdną, widzianą zazwyczaj z okien pociągów i samochodów pędzących dalej na wschód, ku Krainie Tysiąca Jezior. Tym, którzy zdecydują się na turystyczne eksploracje i nie zlękną się potwora zwanego dworcem, oferuje dwie gargantuiczne galerie handlowe oraz urokliwą starówkę wraz ze średniowiecznym zamkiem. W zamku żył i penetrował niebo Kopernik, przy okazji wymyślając metodę smarowania chleba masłem.

Olsztyn upodobnia się do zachodnich miasteczek, jest niczym budowla z klocków Lego, która idealnie imituje domy, ulice i place. Zmierza do estetycznej wydmuszki, odmierzanej plastikiem, szkłem i żelbetonem. Kultura uległa gettyzacji, pozamykana bądź w etatystycznych twierdzach, dotowanych przez samorząd i państwo, bądź też w coraz bardziej profesjonalnych pozarządowych organizacjach. Czyli spokój, porządek, stabilizacja. Znikąd nieprzewidzianej anarchii, artystycznego performance’u, aby na ten porządek choć trochę się zamachnąć. Pięknieje z dnia na dzień Olsztyn, goni za swoim ideałem: zdjęciem z promocyjnego folderu. Widzę przed nim świetlaną przyszłość z prostego powodu: klasą średnią miasta, jego wytwórcą, podstawowym targetem i konsumentem są urzędnicy – garnitur wojewódzki, powiatowy i miejski.

A co z regionem? Rozwija się w dwóch przeciwstawnych kierunkach. Idzie w agroturystykę, oferując turystom znudzonym Egiptem i Kretą piękno naszej ojczystej krainy między czerwcem a sierpniem. Jednocześnie wyprzedaje się z piękna, prywatyzuje naturę. Wszak każdy szanujący się człowiek sukcesu, od biznesmena po celebrytę, musi mieć domek nad jeziorem. Rustykalnie wypasioną samotnię, grodzoną alarmem i płotem, gdzieś w głuszy mazurskiej, w kniei warmińskiej, gdzie trop gubi najbardziej zmyślny bocian.

Nie wytrwałem w antyakwatycznym postanowieniu. Wszystkie drogi prowadzą do jezior. Trudno, niechaj więc one stanowią puentę: ladies i gentlemen, w Olsztynie mam wiele jezior, a co jedno, to piękniejsze, czystsze i głębsze! Pesymiści twierdzą, że jest ich ledwie jedenaście. Optymiści czytają z rozmachem plan miasta, więc potrafią doliczyć się piętnastu. Nikt nam nie podskoczy, gdy ledwie wychodząc z domu, wskakujemy do wody i przekraczamy cienką granicę litoralu między tym, co mogło sobie wymarzyć miasto, a tym, czym się staje.

Autor jest pisarzem, wydał m.in. powieści „Czwarte niebo”, „Rebelia” i zbiór opowiadań „Żydówek nie obsługujemy” (wszystkie nominowane do Paszportu POLITYKI, dwie pierwsze – do Nagrody Literackiej Nike). W 2014 r. ukazały się jego „Walizki hipochondryka”, w 2017 „Plankton”. Mieszka w Olsztynie.

Polityka 45.2014 (2983) z dnia 04.11.2014; Portrety miast: OLSZTYN; s. 59
Oryginalny tytuł tekstu: "Jezioro jako źródło cierpień"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Ukraina przegrywa wojnę na trzech frontach, czwarty nadchodzi. Jak długo tak się jeszcze da

Sytuacja Ukrainy przed trzecią zimą wojny rysuje się znacznie gorzej niż przed pierwszą i drugą. Na porażki w obronie przed napierającą Rosją nakłada się brak zdecydowania Zachodu.

Marek Świerczyński, Polityka Insight
04.11.2024
Reklama