Poniższy tekst ukazał się w cyklu „Portrety Miast” w POLITYCE w 2014 r.
W latach 80. pojechałem z wujem i wąsatą grupą kibiców do stolicy na mecz wyjazdowy Stomilu Olsztyn. Ledwie pociąg wpełzł w gardziel Dworca Centralnego, przywitało nas studzienne skandowanie fanklubu Legii: krzy-ża-ki! krzy-ża-ki! Byłem i wstrząśnięty, i zmieszany. Nie potrafiłem sobie wytłumaczyć tej niewdzięcznej łatki, zwłaszcza że zawsze chciałem być Zawiszą Czarnym. Wiele lat później, gdy inscenizacje historycznych bitew zaczęły święcić medialne triumfy, mój znajomy – miłośnik średniowiecznych młócek – żalił się, że reżyser bitwy pod Grunwaldem wyznacza jego bractwu straceńczą rolę rycerzy Zakonu. Przebierają się więc dzielni olsztyńscy wojowie w płaszcze z krzyżami i dostają pokazowe bęcki od polskich chorągwi. O zamianie ról nie może być mowy, choć czasem znajomego korci, by powstać z martwych i spuścić łomot Jagielle. Niestety, rok w rok, kwiat warmińsko-mazurskiego rycerstwa musi kłaść się pokotem, ścięty ręką głównego inscenizatora. To wymowna dla Warmii i Mazur metafora. Jeśli bowiem trzymać się narratywizmu Haydena White’a, wszystko jest kwestią nie historii, lecz tego, kto jest słyszalny w jej opowiadaniu.
Olsztyn i region tkwią w pułapce historycznego stereotypu. Pal sześć krzyżaków, to na tyle dawne dzieje, że mogą uchodzić za infantylną baśń. Historyczną czkawką są Prusy Wschodnie. Plebiscyt z 1920 r. pieczętował nie tylko polityczną tożsamość Warmii i Mazur w krajobrazie Europy po I wojnie światowej. Jak wiadomo ludność opowiedziała się za pozostaniem w granicach Niemiec (ponad 90 proc. głosów za Prusami), co w znacznej mierze było zasługą zawieruchy wojennej. A tak się składa w tej części świata, że gdzie zawierucha wojenna, tam i Rosjanie – barbaria, która scementowała przeciwko sobie autochtonów, uruchamiając procesy integracyjne wspólnoty. Allenstein, małe garnizonowe miasteczko, zaczęło korzystać ze zdobyczy cywilizacyjnych Niemiec. Wspomnę, że miało bezpośrednie połączenie z Berlinem za sprawą zeppelinów startujących nieopodal z lasu miejskiego. Dzisiaj to nie do pomyślenia. Nie chodzi o podniebne cygara, lecz o ogólną łączność ze światem. Wystarczy spojrzeć na mapę: sieć komunikacyjna Warmii i Mazur wygląda jak dzieło pająka-Obłomowa.
Plebiscyt sprzed wieku wydaje się kukułczym jajem przeszłości. Zwłaszcza w chwilach, gdy na gwałt potrzeba poświadczenia „polskości” ziem na północ od Mławy. Pierwszy z brzegu przykład: olsztyński Teatr im. Stefana Jaracza w przyszłym roku obchodzić będzie jubileusz swojego istnienia. Łatwo powiedzieć: istnienia. Ale gdzie jego początek? Czy w 1925 r., gdy powstawał jako „der Treudank” – dowód wdzięczności władzy niemieckiej za wygrany plebiscyt? Czy może dopiero w 1945 r., kiedy na scenie teatru wybrzmiało polskie słowo? Ta „niewygodna”, schizofreniczna natura miasta jest wciąż żywa, kryje się pod tkanką kulturowych stereotypów, wyłazi na wierzch pod postacią architektury i ma krwistobrunatną barwę pruskiej cegły. Tożsamość miasta przybrała cechy patchworku – stworzona z opresji i wykluczenia, przywieziona w repatrianckich wagonach.
Polska drugiej kategorii
Może dlatego dźwięczą mi w uszach słowa babki, bliźniaczo podobne do rad wszystkich repatrianckich babek: „nie przyzwyczajaj się do tego miejsca, ono nigdy nie będzie twoje”. Nie tkwi w nich pretensja posiadania, lecz gorzka świadomość poruszania się po świecie wydartym innym ludziom. To tak, jakbym chodził w butach kogoś, kogo wyrzucono stąd przed laty, a moje stopy stały się pośrednim dowodem wygnania.
Lata powojenne Warmii i Mazur tworzyły koszmarne multikulti, ową „Krainę Nod” opisywaną przez Erwina Kruka – wybitnego poetę i jednego z ostatnich Mazurów. (Arogantom z popkultury wyjaśniam, że Kraina Nod w ujęciu Kruka była XX-wieczną transpozycją biblijnej krainy przeklętej, czymś w rodzaju „Sin City” – „Miasta Grzechu” i Gotham z „Batmana”). Region przypominał tyleż triumfalnie, co bezładnie urządzony obóz uchodźców, w którym odgrywał się upiorny antywestern. Peerelowska propaganda przywracała region do Macierzy, rozrysowując czarno-biały świat dobrych Polaków i złych Niemców, tymczasem w prywatnych, rodzinnych opowieściach rozrastała się wielojęzyczna, wieloplemienna i zmitologizowana opowieść o światach utraconych. Mówiło się o nich pokątnie, z zażenowaniem.
Opowieść mojej rodziny koliście zawracała do Siedorańc, Troków i całej Litwy. Kolega z klasy przebąkiwał o dziadku, który pozostał na Ukrainie, inny o Rosji (sic!), jeszcze inny miał twardo brzmiące imię, a jego rodzice starali się o wyjazd do NRF. Tworzyliśmy podejrzaną zgraję przeszczepieńców: Polaków, Niemców, Rosjan, Ukraińców, Żydów, Białorusinów, nie wspominając o najbardziej kamuflujących się nieszczęśnikach: Warmiakach i Mazurach. Ci to dopiero byli osobliwością historii! – kimś w rodzaju wyrżniętych Indian, pozamykanych w rezerwatach bezpańskiej pamięci.
Idąc za radą babki, nie przyzwyczajałem się do miasta. Bo też i ono jako całość nie istniało. Było moje ukochane Zatorze, było Śródmieście i Pekin – dzielnice układające własne urban legend. Traktowałem Olsztyn jako przypadkowe miejsce, w którym się urodziłem, ale walizki powinienem mieć ciągle pod ręką. Nie, nie chodziło o groźbę kolejnej wojny i tułaczej wędrówki ludów. Miałem niejasne, choć silne poczucie, że mogę żyć tutaj, ale równie dobrze gdzie indziej – w Koszalinie, Radomiu, Nowym Sączu. Niewykluczone przecież, że człowiek rodzi się w sensie fizycznym, ale mentalnie pozostaje w brzuchu matki. Tymczasowość, „tożsamość” pojmowana w cudzysłowie, brak emocjonalnej więzi definiowały amorficzną i galaretowatą relację z miastem. Tutaj fraza „kiedy przyjdą podpalić twój dom” brzmiała karykaturalnie, bardziej pasowały słowa z wiersza Celana: „jakikolwiek podnosisz kamień – obnażasz tych, co potrzebują osłony kamieni: nadzy teraz odnawiają swój splot”.
Nie byłem odosobniony w swoim „niezakorzenieniu”. Mieszkańcy miasta stanowili ludność napływową, naniesioną niczym muł rzeką Historii, o różnych kulturach, doświadczeniach, rytuałach. Zapakowano je szczelnie do wora z napisem: Macierz. Wytworzył się specyficzny typ polskości – zabełtanej, migotliwej, podrzędnej i pod wieloma względami strasznie zakompleksionej. Bo w porównaniu z tą „właściwą” Polską, centralną, południową, Warmia i Mazury uchodziły za jej brzydszą i przyszywaną siostrę – spłodzoną w wyniku „kałmuckiego gwałtu”.
Jako mały Polako-Litwino-Prusak byłem niepocieszony, że Olsztyn nie może pochwalić się swoim wariantem Górali, nie ma Syrenki, „powstańczych” opowieści ani Wawelu, mariackiego hejnału, że stanowi białą plamę w zbiorowym imaginarium Polski i w gruncie rzeczy jest przezroczysty. Miasto-nemo, miasto-everycity, wyćwiczone w społecznym i politycznym konformizmie, za swoje dziedzictwo mające stare widokówki z niezrozumiałymi nazwami, pisanymi gotykiem. O jego historii, jak i historii całego regionu, można było albo pięknie kłamać w stylu Kazimierza Orłosia i jego „Domu pod lutnią”, albo zatracić się w traumie bez odkupienia, o czym opowiada „Róża” Wojciecha Smarzowskiego.
Jedyne, co Olsztyn miał od zawsze w nieobciążonym, naturalnym kapitale, to jeziora. Ech, znowu te jeziora – no, błagam, ileż można?… Obiecałem sobie, że o jeziorach ani słowa.
Emancypacyjna bieda transformacji
Paradoksalnie złotym okresem historii miasta były lata 90. XX w. – cudowny czas oczyszczającej biedy, wydobywania się na własną odrębność. Olsztyn, wspólnie z podobnymi mu miastami, zachłannie korzystał z „zaniku centrali” zdiagnozowanego przez Przemysława Czaplińskiego. Zaczęto mówić głośno o tożsamościowych toksynach i traumach, o trudnej moralnie lekcji ćwiczenia pamięci oraz rewizji całej tej Macierzy – 40 latach Peerelu, rozumianego bardziej jako pegeer. Miasto przypominało człowieka, który wyszedł z afazji, odzyskał mowę, ale przede wszystkim wiarę – naiwną, a jakże! – że może wszystko przypomnieć sobie od nowa.
Bardzo brakuje mi Olsztyna z lat 90. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że to miasto może być moje, że mogę zdjąć nie swoje buty i zacząć chodzić boso. Między mieszkańcami wytwarzała się wspólnotowa więź poprzez odkrywanie tego, co przez lata wypierał oficjalny dyskurs. Fundamentalną rolę pełniło Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa Borussia z projektem Atlantydy Północy – afirmatywną odpowiedzią na Krainę Nod. Warmia i Mazury, Ostpreussen stały się odkrywanym na nowo lądem wielu języków i kultur, a różnica, odmienność tworzyły wartość opisującą na nowo tożsamość. Dziedzictwo Warmiaków i Mazurów przypominało levinasowskie lustro Innego, w którym można było zobaczyć własną twarz. Miasto w wymiarze kulturowym wytwarzało bogatą mozaikowość. Bo, owszem, była Borussia i ożywiony dialog z Niemcami, Rosjanami z Kaliningradu, Litwinami z Kłajpedy, ale były też „Teraz My?” i bardzo mój-nasz „Portret”, „Undergrunt” – pisma literacko-kulturalne młodych twórców. Była też muzyka, pojawił się Vader, powstało Yahoo, przemianowane później na Big Day, powstali Ujadalsi, Kegla, Loud for Love, rozwijała się teatralna alternatywa i off z Węgajtami na czele, a na rubieżach Mazur zaczęły nadawać Sejny. Cały czas coś tętniło, jakiś rodzaj odkupieńczej nadpobudliwości udzielał się wszystkim. Olsztyn lat 90. to niepowtarzalny efekt samizdatu – chwilami pociesznie nieporadny, ale wytwarzający własny, uwaga, mocne słowo: kosmos!
Oczywiście, kieruje mną wspomnieniowo-nostalgiczna emfaza, ponieważ cynik i realista mógłby ułożyć krańcowo odmienną narrację: zamiast Atlantydy Północy Czarny Ląd Pegeerów – spotworniała twarz liberalizmu, ten wrzód na kapitalistycznym tyłku, ten irytująco wyłażący szew na drogim garniturze à la Balcerowicz. Nie jest elegancko licytować się w biedzie (wiele regionów potrafi wysoko podbić stawkę), ale Warmia i Mazury stały się „czarnuchem nowej Polski”. Wszyscy przecież znają socjologiczny lament: nędza, bezrobocie, strukturalna atrofia, demograficzny syf, tysiące ludzi zdrutowanych w swoich nadziejach godnego życia, pokątne ucieczki za chlebem do Warszawy. Ten region jest przestrzenią szczególnie bezbronnych ludzi. Tutaj niczego się nie wydobywa, niczego nie produkuje w skali makro, tutaj wielki kapitał zakłada wyłącznie supermarkety i banki. Tutaj społeczny bunt jest nie do pomyślenia.
Spełniony sen o polbruku
Lata 90. miały w sobie ambiwalencję: wolność i bieda, budowanie wielogłosowej kultury i kapitalistyczny dyktat, odczarowywanie historii i teraźniejszość jako materialny koszmar. Nigdy wcześniej i nigdy później sytuacja nie była tak katastrofalna i tak rewelacyjna.
Wtem do miasta nad Łyną oraz nad Wielkie Jeziora Mazurskie wpłynęła Unia Europejska. Tchnęła nowe życie, zwłaszcza w mocno osłabiony organizm polityki, biurokracji i administracji. Zaryzykuję tezę, która może mnie niefortunnie definiować jako eurosceptyka i populistycznego oszołoma, ale nieszczęsne szczęście Olsztyna tkwi dzisiaj w małej europejskiej stabilizacji.
Miał socjalizm swoją pierwotną gomułkowską wersję, ma też i ponowoczesność stolicy Warmii i Mazur. Miał socjalizm swoje wielkie budowy i pięciolatki, ma też i Olsztyn swoje plany inwestycyjne i rewitalizacje. Miasto dostało bzika na punkcie modernizacji – wymiernej, kanciastej jako kostka polbruku, gdzie 10, 20, 30 m nowego chodnika układa się w łuk triumfalny cywilizacyjnego awansu, zaś plany wskrzeszenia linii tramwajowych okazują się uwspółcześnioną utopią równą „szklanym domom” z „Przedwiośnia”. Świat kultury i społecznej komunikacji też mocno się „zeuropeizował”. Jej jeszcze niedawny improwizacyjny, autorski rozmach został skanalizowany w system dotacji i grantów. Zaczęła dominować projektowa nowomowa i język społecznego piaru. Poczciwego kaowca zastąpił menedżer, twórcę – event-kreator, wspólnotę – społeczny kapitał, władza symboliczna kultury zaczęła inercyjnie ciążyć ku dysponentom realnych środków, to znaczy – administracji.
Przepraszam, że dmę larum w fukuyamowską trąbę „końca olsztyńskiej historii”: miasto przestało samodzielnie myśleć i wierzyć we własną opowieść. Zapragnęło być nieodróżnialne od innych miast, zniknąć w kulturowej uniformizacji. Jego obywatelski charakter objawia się w chwilach, gdy trzeba rozstrzygnąć: ścieżkę rowerową poprowadzić lewą czy może prawą stroną ulicy?; kolejne ptasie radio – sejmik pogwarek o społecznym mydle, powidle – zorganizować w lutym czy w marcu?; jakie gwiazdy sprowadzić na festiwal muzyczny? Każde szanujące się miasto musi mieć festiwal muzyczny drenujący spektakularnie budżet. Drobne zastrzeżenie w tym miejscu: niechaj nie zmyli czytelnika ton mojej trąby z nutą parzącej skargi i defetyzmu. Wedle najróżniejszych badań zdecydowana większość olsztyniaków pragnie takiego właśnie miasta – urbanistycznego bibelotu. Ani dużego, ani małego. Nie grzeszącego metropolitalnym rozmachem, choć też, bez przesady, nie aż tak znowu prowincjonalnego. Zielonego, owszem, wysadzanego drzewami, jednak dla betonowej przeciwwagi – wyłożonego polbrukiem i świeżym asfaltem szerokich arterii, by toczyły się wygodnie auta z podmiejskich domków do centrum. Bo dzisiaj tylko biedota mieszka w mieście.
Przestrzeń miasta stała się przestrzenią przejezdną, obstalowaną barierkami i dźwiękoszczelnym dominem ekranów. Dla turystów też jest przestrzenią przejezdną, widzianą zazwyczaj z okien pociągów i samochodów pędzących dalej na wschód, ku Krainie Tysiąca Jezior. Tym, którzy zdecydują się na turystyczne eksploracje i nie zlękną się potwora zwanego dworcem, oferuje dwie gargantuiczne galerie handlowe oraz urokliwą starówkę wraz ze średniowiecznym zamkiem. W zamku żył i penetrował niebo Kopernik, przy okazji wymyślając metodę smarowania chleba masłem.
Olsztyn upodobnia się do zachodnich miasteczek, jest niczym budowla z klocków Lego, która idealnie imituje domy, ulice i place. Zmierza do estetycznej wydmuszki, odmierzanej plastikiem, szkłem i żelbetonem. Kultura uległa gettyzacji, pozamykana bądź w etatystycznych twierdzach, dotowanych przez samorząd i państwo, bądź też w coraz bardziej profesjonalnych pozarządowych organizacjach. Czyli spokój, porządek, stabilizacja. Znikąd nieprzewidzianej anarchii, artystycznego performance’u, aby na ten porządek choć trochę się zamachnąć. Pięknieje z dnia na dzień Olsztyn, goni za swoim ideałem: zdjęciem z promocyjnego folderu. Widzę przed nim świetlaną przyszłość z prostego powodu: klasą średnią miasta, jego wytwórcą, podstawowym targetem i konsumentem są urzędnicy – garnitur wojewódzki, powiatowy i miejski.
A co z regionem? Rozwija się w dwóch przeciwstawnych kierunkach. Idzie w agroturystykę, oferując turystom znudzonym Egiptem i Kretą piękno naszej ojczystej krainy między czerwcem a sierpniem. Jednocześnie wyprzedaje się z piękna, prywatyzuje naturę. Wszak każdy szanujący się człowiek sukcesu, od biznesmena po celebrytę, musi mieć domek nad jeziorem. Rustykalnie wypasioną samotnię, grodzoną alarmem i płotem, gdzieś w głuszy mazurskiej, w kniei warmińskiej, gdzie trop gubi najbardziej zmyślny bocian.
Nie wytrwałem w antyakwatycznym postanowieniu. Wszystkie drogi prowadzą do jezior. Trudno, niechaj więc one stanowią puentę: ladies i gentlemen, w Olsztynie mam wiele jezior, a co jedno, to piękniejsze, czystsze i głębsze! Pesymiści twierdzą, że jest ich ledwie jedenaście. Optymiści czytają z rozmachem plan miasta, więc potrafią doliczyć się piętnastu. Nikt nam nie podskoczy, gdy ledwie wychodząc z domu, wskakujemy do wody i przekraczamy cienką granicę litoralu między tym, co mogło sobie wymarzyć miasto, a tym, czym się staje.
Autor jest pisarzem, wydał m.in. powieści „Czwarte niebo”, „Rebelia” i zbiór opowiadań „Żydówek nie obsługujemy” (wszystkie nominowane do Paszportu POLITYKI, dwie pierwsze – do Nagrody Literackiej Nike). W 2014 r. ukazały się jego „Walizki hipochondryka”, w 2017 „Plankton”. Mieszka w Olsztynie.