Trzeba ten Czwartek przypomnieć teraz, kiedy świat znów boryka się z trudnościami. 1929 r. zaczął się bardzo dobrze. Krajowe Stowarzyszenie Krawców ustalało normę dla przeciętnego mężczyzny: 20 garniturów, 12 kapeluszy i 8 kompletów bielizny. Ameryka, może nie licząc rolników, przeżyła nową gorączkę złota, pławiła się w marzeniach o prosperity. Prezes General Motors John Raskob twierdził w wywiadzie: „Każdy powinien być bogaty... gdyż bogactwo leży w zasięgu każdego: 15 dolarów zainwestowane co miesiąc na giełdzie może, dzięki akumulacji dywidend, przynieść po 20 latach 80 tys. dolarów, czyli 400 dolarów miesięcznej renty”. I, kto żyw, gnał na giełdę, stawiając pożyczone pieniądze, gdyż zyski były wyższe niż spłaty kredytu. Ta szalona lokomotywa goniła, aż wpadła w przepaść. Nagle panika: wszyscy chcą sprzedawać, a kupować nie ma kto. W ciągu kilku godzin gdzieś się ulotniło 30 mld, więcej niż cały dług publiczny USA. Akcje runęły w dół, 12 znanych graczy popełniło samobójstwo, miliony straciły pracę.
Proces ozdrowieńczy trwał wiele lat. Prezydent Roosevelt wprowadził New Deal, nowe rozdanie, nową umowę. Powstały instytucje nadzoru giełdy i banków, które miały raz na zawsze nie dopuścić do takiej fali chciwości i nieodpowiedzialności. Jednak prof. John Kenneth Galbraith pisał – w książce o kryzysie – że nie tyle te instytucje miały strzec społeczność międzynarodową, co sama pamięć o losie milionów po 1929 r. Dziś wiadomo, że pamięć jest krucha. Nowy kryzys, który ciągle przeżywają liczne kraje, zaczął się – jak wiadomo – od bańki spekulacyjnej nie na giełdzie, a na rynku nieruchomości, ale także z udziałem banków i instytucji finansowych. Nielicznych kasandrycznych głosów nikt nie słuchał. Załamanie nie było co prawda tak głębokie jak 80 lat temu, ale objawia nowe niepokojące cechy, które sprawiają, że nie do końca rozumiemy jego charakter i widzimy możliwe skutki. Po tym kryzysie zapewne można będzie powtórzyć ostrzeżenie Galbraitha, ale kto go wysłucha?