A mówiono, że lewica nie korzysta na kryzysie. W ostatnią niedzielę sierpnia mieszkańcy trzech niemieckich krajów związkowych - Turyngii, Saksonii i kraju Saary - wybierali Landtagi. Wszędzie wygrała rządząca CDU, ale tylko w Saksonii zdołała poprawić wynik, w Saarze i Turyngii partia Angeli Merkel odnotowała spadki. Niewiele lepiej wypadła SPD, ale to nie porażki wielkich partii były prawdziwą sensacją tych wyborów. Na trzy tygodnie przed ogólnoniemieckim głosowaniem wielki sukces odniosła skrajnie lewicowa Die Linke, zgarniając 21,3 proc. głosów w kraju Saary.
Wynik w najmniejszym, zaledwie milionowym landzie pod granicą Francji przeszedłby bez echa, gdyby nie fakt, że to pierwszy kraj związkowy na zachodzie Niemiec, gdzie skrajna lewica zgarnęła tyle głosów. 20-proc. poparcie notowała dotychczas tylko w Niemczech wschodnich, na zachodzie kraju zdobywając w najlepszym razie 5-8 proc. Die Linke może teraz wejść do rządu Saary, jeśli tylko SPD zdecyduje się z nią paktować. Ale sukces skrajnej lewicy to przede wszystkim niespodziewany comeback jednego z najbardziej kontrowersyjnych niemieckich polityków.
Zmartwychwstania to specjalność Oskara Lafontaine'a. 19 lat temu, na wiecu w Kolonii, chora psychicznie kobieta wbiła mu nóż w szyję. Ostrze trafiło w tętnicę, Lafontaine, wówczas kandydat SPD na kanclerza, przez kilka dni walczył o życie. Ze szpitala wrócił prosto na szlak kampanii, ale w pierwszych wyborach po zjednoczeniu Niemiec Helmut Kohl był niepokonany. Kanclerzem Lafontaine nigdy nie został, utorował za to drogę do władzy Gerhardowi Schröderowi, a pośrednio także Angeli Merkel. Teraz trzyma w szachu całą niemiecką scenę polityczną.
Czerwony Oskar
Jego partia nie wygra wyborów do Bundestagu pod koniec września (ostatnie sondaże dają jej 9 proc.), ale może wpłynąć na rozkład głosów między głównymi siłami i kształt przyszłej koalicji rządzącej. Die Linke - dosłownie Lewica, w domyśle ta jedyna i prawdziwa - z jednej strony podbiera wyborców SPD, z drugiej otwiera przed nią możliwość powrotu do władzy, na razie w landach, z czasem być może w całym kraju. Kłopot w tym, że SPD szczerze nienawidzi Lafontaine'a. Czerwony Oskar - jak się go nazywa - jest jej zdrajcą, ale też największym utraconym talentem i wyrzutem sumienia po błędach, które sprowadziły SPD na manowce bezideowej technokracji.
Nazwisko ma francuskie, bo pochodzi z kraju Saary. Wypłynął jeszcze w latach 70. jako utalentowany polityk lokalny, najpierw burmistrz Saarbrücken, później przez 14 lat premier całego landu. Wytrawny gracz polityczny i porywający mówca, był ukochanym „wnukiem" Willy'ego Brandta, namaszczonym na przywódcę SPD. Po przegranej z Kohlem wycofał się z polityki federalnej. Wrócił w 1995 r., jednym przemówieniem zdobywając przywództwo SPD. Trzy lata później mógł znowu kandydować na kanclerza, ale ustąpił miejsca gładszemu Schröderowi. Ale to Lafontaine zjednoczył partię i zmobilizował elektorat, umożliwiając socjaldemokratom powrót do władzy.
Po wygranych wyborach w 1998 r. Schröder powołał go na ministra finansów, ale Lafontaine nie wytrzymał drugoplanowej pozycji. Pół roku po zaprzysiężeniu trzasnął drzwiami, jak dziś tłumaczy, w proteście przeciwko planowanym cięciom socjalnym i udziałowi Bundes-wehry w interwencji NATO w byłej Jugosławii. Wydawało się, że zrujnował sobie karierę - w 2002 r. popularny Schröder wygrał kolejne wybory, a zgorzkniały rywal potrafił tylko atakować go w wysokopłatnych felietonach w brukowym „Bildzie". W najcięższym porównał Schrödera do kanclerza Rzeszy Brüninga, „który swoją polityką oszczędnościową spowodował masowe bezrobocie, torując w ten sposób drogę Hitlerowi".
Czerwony sztandar
Z politycznych zaświatów wrócił znowu w 2005 r., ogłaszając, że występuje z SPD. Dawni towarzysze wyśmiali jego dysydencką partyjkę WASG, ale miny im zrzedły, gdy wyszło na jaw, że czerwony Oskar chce połączyć listy wyborcze ze wschodnioniemiecką PDS, dziedziczką partii komunistycznej NRD. Ostatnie, czego potrzebował Schröder w starciu z prawicą, to podzielenia elektoratu lewicy. Gdyby nie zemsta Lafontaine'a, Merkel nie doszłaby do władzy - to dlatego politycy SPD uważają go za zdrajcę.
Pod czerwonym sztandarem Lafontaine zgromadził przegranych zjednoczenia i spisanych na straty przez SPD. Pierwsi to wiano wniesione do nowej partii przez PDS, która w ciągu ostatnich 20 lat wyrosła na trzecią, niekiedy drugą siłę polityczną w nowych landach (patrz mapka). Są wśród nich zarówno emeryci, rozpamiętujący złote czasy Ericha Honeckera, jak i ludzie w średnim wieku, którzy po upadku muru nie załapali się na falę emigracji na zachód i ugrzęźli w beznadziei nowych landów. Jest też lewicowa, niekiedy komunizująca młodzież.
Drudzy to elektorat zmobilizowany przez samego Lafontaine'a, głównie poszkodowani przez schröderowski pakiet cięć socjalnych Agenda 2010. Renciści, którym obniżono świadczenia, bezrobotni, którym skrócono okres wypłacania zasiłków z 32 do 12 miesięcy, i niskowykwalifikowani pracownicy, których państwo zmusza do przyjmowania ofert pracy po euro za godzinę, byle tylko pozbyć się ich ze statystyk bezrobocia. Wszyscy wściekli na SPD, podobnie jak partyjni ideowcy i rozczarowani związkowcy, którzy opuścili jej szeregi, by dołączyć do Lafontaine'a.
Ale Die Linke to coś więcej niż rewolta przegranych i odrzuconych. Partia Lafontaine'a wgryza się od dołu w klasę średnią, a więc twardy elektorat partii ludowych. Nie tylko SPD, ale także CDU, bo bieda nie wybiera, a przesłanie Die Linke trafia do wszystkich, którzy czują, że ich dobrobyt i pozycja społeczna mogą być zagrożone. A tych jest w Niemczech coraz więcej. Lafontaine puszcza też oko do wyborców Zielonych, czyniąc z ekologii drugi filar swojego programu i kusząc alternatywny elektorat wielkich miast. Z 76 tys. członków Die Linke już teraz jest silniejsza niż Zieloni (46 tys.), a nawet FDP (70 tys.).
Tyle tylko, że dwie trzecie tych członków mieszka w nowych landach, a z szyldem postkomunistów z dawnej NRD partia nie miała większych szans na zachodzie Niemiec, nie mówiąc już o polityce federalnej (w wyborach 2002 r. nie weszła nawet do Bundestagu). Dlatego tak ważny dla PDS był sojusz z WASG Lafontaine'a. To dzięki niemu połączone partie zdobyły w 2005 r. 8,7 proc. głosów, wyrastając nagle na czwartą siłę w Bundestagu, przed Zielonymi i za FDP. Z bazą członkowską na wschodzie i przywódcą z zachodu Die Linke jest pierwszą prawdziwie ogólnoniemiecką partią. I konkurencją dla SPD.
Jednym z celów wielkiej koalicji było wykluczenie Die Linke z polityki federalnej. W 2005 r. SPD wolała pójść w objęcia CDU i pomóc Angeli Merkel zostać kanclerzem, niż usiąść z Lafontaine'em w ławach opozycji, bijąc się o to, kto jest prawdziwą lewicą. Przez ostatnie cztery lata socjaldemokraci konsekwentnie ignorowali jego partię, modląc się w duchu, by znikła ze sceny politycznej równie nagle, jak się na niej pojawiła. Ale Lafontaine nie zniknął. Wręcz przeciwnie, umocnił swoją pozycję, a po czterech latach wielkiej koalicji zagraża SPD bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Die Linke wyrosła na jedyną widoczną opozycję wobec rządu CDU-SPD. Zarówno Zieloni, jak i liberałowie krytykowali go powściągliwie ze względu na udział w nim swoich tradycyjnych koalicjantów, odpowiednio socjaldemokratów i chadeków. Co innego Lafontaine, który mógł bić do woli w jednych i drugich, zbierając po drodze wyborców znużonych impasem wielkiej koalicji. Wykorzystując niechęć do reform i obawy przed kryzysem, Lafontaine przesunął cały dyskurs polityczny w lewo, zmuszając SPD do złagodzenia niektórych cięć z czasów Schrödera. To dlatego zaczęto go przezywać ukrytym kanclerzem.
Jak przystało na partię protestu, Die Linke nie ma jasnej ideologii. Oficjalnie wyznaje demokratyczny socjalizm, ale specjalnie się z nim nie obnosi, by nie narażać się na zarzut postkomunizmu. Na wiecach w nowych landach Lafont-aine chętnie przemawia pod pomnikami Karola Marksa i trawestuje manifest komunistyczny („Widmo krąży po Niemczech, widmo nowej Lewicy"), ale na zachodzie stylizuje się już na socjaldemokratę starej daty, który przejrzał na wylot neoliberała Schrödera i chciał zakazać spekulacji finansowej na długo przed obecnym kryzysem.
Czerwony program
Program Die Linke składa się z samych pobożnych życzeń. Wydłużenie zasiłków dla bezrobotnych, cofnięcie wieku emerytalnego do 65 lat, ograniczenie umów o pracę na czas określony, wprowadzenie płacy minimalnej, podniesienie rent i emerytur. „Kto za to wszystko zapłaci?" - pyta sam Oskar Lafontaine w partyjnej reklamówce. I zaraz odpowiada: „Menedżerowie i bankierzy". Die Linke chce 50-proc. podatku dla najbogatszych, choć były minister finansów doskonale wie, że to czysta demagogia, bo już teraz większość zamożnych Niemców wywozi dochody za granicę.
Program nie musi być wykonalny, ważne, by był słuszny. Bo Lafontaine walczy o przywrócenie sprawiedliwości społecznej - to jedyne hasło, które stale przewija się w jego wypowiedziach. Na tyle często, że jego luksusową willę pod Saarbrücken miejscowi przezywają pałacem sprawiedliwości społecznej. Sam nigdy nie ukrywał, że jest człowiekiem majętnym i umie cieszyć się pieniędzmi, ale nie uważa, by kłóciło się to z troską o biednych i wykluczonych. Na niedawne pytanie telewidza, czy posiada akcje, lekko zmieszany wróg kapitalizmu finansowego odpowiedział, że miał ich trochę, ale pozbył się przed kryzysem.
Socjaldemokraci co rusz wytykają liderowi Die Linke populizm, ale w duchu muszą żałować, że nie uprawia go na rachunek SPD. Żaden z jej dzisiejszych przywódców nie dorównuje mu charyzmą, a kandydat kanclerski Frank-Walter Steinmeier jest przeciwieństwem Lafontaine'a - beznamiętnym technokratą, któremu SPD zawdzięcza Agendę 2010 i najgorsze od lat notowania. Z 23-proc. poparciem socjaldemokraci bezsilnie patrzą, jak Lafontaine zabiera im polityczną bazę, kwestionując sens istnienia SPD jako partii ludowej.
Jeszcze 10 lat temu jakakolwiek współpraca z postkomunistami była dla socjaldemokratów tematem tabu. W 2002 r. wyłom zrobiła berlińska SPD, wchodząc w koalicję z PDS, ale zaraz potem władze partii zakazały podobnych sojuszy w starych landach. W listopadzie ubiegłego roku szlaban na koalicję ze skrajną lewicą próbowała przełamać szefowa socjaldemokratów w Hesji Andrea Ypsilanti, ale zamiast zostać premierem, straciła poparcie własnej partii, a wyborcy wymierzyli jej surową karę: w przedterminowych wyborach, zaledwie pół roku po poprzednich, poparcie dla SPD spadło z 38 do 24 proc.
Socjaldemokraci obawiają się podobnej kary na poziomie federalnym, gdyby zaczęli na większą skalę paktować z Die Linke. Lider SPD w Saarze ogłosił już, że chce rozmawiać z Lafontaine'em, ale tylko jako „mniejszym koalicjantem", choć sam zebrał raptem 3 proc. głosów więcej od niego. Do ewentualnej koalicji musi jeszcze przekonać Zielonych. Układ Die Linke-SPD-Zieloni jest teoretycznie możliwy także w Turyngii, ale tam opór socjaldemokratów jest silniejszy, bo partia Lafontaine'a zebrała więcej głosów i to ona powinna wystawić premiera. Decyzje o ewentualnych koalicjach w obu landach przesunięto na czas po wyborach do Bundestagu 27 września.
Najważniejsze pytanie dotyczy jednak stolicy: czy SPD dojrzała do tego, by rządzić z Die Linke na poziomie federalnym? Jeśli odrzuci jej zaloty, zamyka sobie szansę na powrót do władzy, bo poparcie SPD i Zielonych nie sumuje się już w większość parlamentarną. Jeśli je przyjmie, ryzykuje odwrót wyborców z klasy średniej do CDU, co pogrzebie nadzieje na odbudowę SPD jako partii ludowej. Tym razem wygra jeszcze chadecja i to ona wystawi kanclerza, ale w 2013 r. socjaldemokraci mogą stanąć przed trudnym wyborem: władza albo partia.