Mówią, że historia się nie powtarza, a jeśli, to jako farsa. Pim Fortuyn strzygł się na zero, Geert Wilders jest tlenionym blondynem. Fortuyn zdobył popularność, bo mówił źle o imigrantach muzułmanach. Siedem lat temu zamordował go lewicowy obrońca praw zwierząt, który widział w nim faszystę. Jego partia z rozpędu weszła do parlamentu, ale do udziału w rządzeniu okazała się nieprzygotowana i wkrótce zniknęła ze sceny w atmosferze rozczarowania i skandalu.
Teraz w ślady Fortuyna idzie Wilders, najżywiej dziś dyskutowany polityk holenderski. W wyborach do Parlamentu Europejskiego jego Partia dla Wolności (PVV) zdobyła cztery z 25 przysługujących Holandii mandatów. Przy 40-proc. frekwencji na listę Wildersa głosowało aż 17 proc. wyborców. Sam lider od razu zastrzegł, że nie zamierza rozstawać się z mandatem deputowanego do krajowego parlamentu Holandii.
Szanse na sukces
Gdyby ta skala poparcia utrzymała się w wyborach w przyszłym roku, mógłby zostać premierem. Nic nie jest jeszcze przesądzone, ale polaryzacja holenderskiej opinii publicznej na temat Wildersa już wywołuje lawinę spekulacji na temat przyszłości: czy Wilders zdominuje politykę holenderską i zmieni obecny model społeczeństwa wielokulturowego. Bo nie jest tak, że śmierć socjologa Fortuyna, przezywanego profesorem Pimem, ani kompromitacja jego współpracowników zdjęły temat imigrantów z wokandy.
Fortuyn stał się popularny nie dlatego, że nosił drogie garnitury i nie krył, że jest gejem, ale że zaczął mówić publicznie o tym, o czym milczał establishment: że Holandia ma kłopot z rosnącą imigracją z krajów muzułmańskich, z przybyszami z północnej Afryki, którzy nie chcą się asymilować, za to oczekują opieki socjalnej i poszanowania swej kulturowej odrębności. Nawet wtedy, jeśli w jej ramach narusza się drastycznie prawa człowieka i szerzy nienawiść do wartości drogim ludziom Zachodu, takim jak demokracja i wolność słowa.
Od zabójstwa Fortuyna w 2002 r. sytuacja między mniejszością muzułmańską a resztą społeczeństwa w Hiszpanii, Francji, Niemczech czy właśnie Holandii jest coraz bardziej napięta. W tej ostatniej szokiem było zamordowanie w 2004 r. filmowca Theo Van Gogha. Zabójcą okazał się urodzony już w Holandii młody radykał pochodzenia marokańskiego. Postanowił ukarać reżysera za film, jaki Van Gogh nakręcił we współpracy z liberalną deputowaną, Holenderką somalijskiego pochodzenia, Ayaan Hirsi Ali o podłym traktowaniu kobiet w kulturze islamskiej.
W 16-milionowej Holandii liczbę muzułmanów szacuje się na około milion. Nie jest to mniejszość znaczna, ale widoczna. Inne grupy imigrantów przybyłych z Europy nie zwracają większej uwagi etnicznych Holendrów, a w każdym razie nie taką jak muzułmanie, a zwłaszcza islamscy radykałowie, darzący większym szacunkiem Osamę ibn Ladena niż królową Beatrycze. Od lat istnieje zatem grunt pod sukces polityczny tego, kto wykorzysta nastroje antymuzułmańskie w części społeczeństwa holenderskiego.
46-letni Geert Wilders zajął miejsce, które czekało po zabójstwie Fortuyna i rozsypce partii, której nie zdążył skonsolidować. Teraz szansę ma Wilders i może ją przekuć na trwalszy sukces niż Fortuyn, bo nie jest politycznym debiutantem. Ten były agent ubezpieczeniowy, pół-Niemiec, polityki uczył się we wczesnych latach 90. u Frederika Bolkesteina, lidera holenderskich liberałów i późniejszego komisarza Unii Europejskiej, jednego z pierwszych znanych polityków holenderskich, który otwarcie mówił o trudnościach z imigrantami.
Pod koniec lat 90. był już deputowanym do parlamentu z ramienia liberałów. Ale dopiero odkąd w 2002 r. powierzono Wildersowi funkcję rzecznika partii, zwraca na siebie uwagę opinii publicznej ostrymi wypowiedziami na temat muzułmanów. Tak ostrymi, że w partii przesuwa się na prawo i zaczyna być izolowany. Odchodzi w 2004 r., zakładając własną Partię dla Wolności, a dwa lata później wprowadza dziewięciu posłów do 150-osobowego parlamentu Holandii. – To bardzo sprytny polityk – przekonuje Jan Rood, profesor w instytucie stsunków międzynarodowych na Uniwersytecie w Utrechcie – wypłynął na tym, że krytykuje elity rządzące, mimo że sam od lat zasiada w parlamencie.
„Nienawidzę islamu, a nie muzułmanów” – wyznaje w prestiżowym programie BBC „Hardtalk”. Fakt, że w nim wystąpił, oznaczał, iż wzbudził zainteresowanie nie tylko jako holenderski ekscentryk polityczny, lecz także jako przykład nowych tendencji w polityce europejskiej. W wywiadzie dla „Spiegla” podkreślił, że nie wierzy w umiarkowany islam, i potwierdził, że bardziej od dialogu z muzułmanami interesują go głosy wyborców. – Wilders jest popularny, bo mówi głośno to, co myśli większość Holendrów – uważa Henk Storm z amsterdamskiego banku ABN AMRO. – Ale z drugiej strony wielu ludzi go nie szanuje, bo w istocie nie proponuje żadnych rozwiązań i zwykle odmawia, kiedy ktoś proponuje mu debatę.
Manifest Wildersa
Przeciwnicy Wildersa uznają go za rasistę i prawicowego ekstremistę. I za polityka fantastę, ponieważ jego hasła nie dają się wprowadzić w życie w ramach obecnego porządku konstytucyjnego Holandii i systemu prawnego Unii Europejskiej. Jakie to hasła? Usunięcie z konstytucji artykułu zakazującego dyskryminacji obywateli królestwa z jakiegokolwiek powodu, pięcioletnie zawieszenie przyjmowania imigrantów, internowanie i deportacja osób podejrzanych o wrogość wobec Holandii, zakaz kolportażu Koranu, który Wilders zestawia z „Mein Kampf” Hitlera, zakaz noszenia burki przez muzułmanki, zburzenie meczetów, szlaban dla Turcji w UE. A gdyby jakimś cudem jednak do Unii weszła, Holandia powinna z niej natychmiast wystąpić.
Dla Holendrów sympatyzujących z wolnościowcami Wildersa brzmi to dobrze, ale zwykle nie zdają sobie sprawy, że cały ten program jest czystą demagogią, a nie czystym winem (taki tytuł nosi manifest ideowo-polityczny Wildersa). Wilders przegrałby każdą sprawę wytoczoną przeciwko niemu na gruncie praw człowieka. Tylko zmiana systemu na autorytarny mogłaby mu pomóc, ale na razie Holendrzy nie są gotowi zapłacić takiej ceny za proponowane przez wolnościowców ostateczne rozwiązanie kwestii muzułmańskiej.
Inaczej niż wielu prawicowych, a czasem i lewicowych ekstremistów Wilders nie jest antysemitą, nie neguje Holocaustu i nie atakuje Państwa Izrael. Przeciwnie, poznawszy sporo krajów arabskich i państwo żydowskie, wielokrotnie chwalił Izrael za jego determinację w walce z radykalizmem i terroryzmem muzułmańskim. Podkreśla też, że nie ma nic przeciwko żadnej kulturze, ale w Europie prymat należy się chrześcijaństwu i judaizmowi, a także świeckiemu humanizmowi. Nie jest więc typowym prawicowym ekstremistą ani oczywistym rasistą, chyba że za rasizm uznamy jego islamofobię.
W zeszłym roku z jego inspiracji wyprodukowano krótki film paradokumentalny „Fitna” („Próba wiary”). Tropi on koraniczne źródła nietolerancji i przemocy islamskiej. Wildersa zaproszono z pokazem „Fitny” m.in. do Kongresu USA. Interesowali się nim republikanie, otrzymał medal za obronę wolności od reaganowskiej prawicy. Zaproszenie dostał też od dwojga członków brytyjskiej Izby Lordów, ale MSW odmówiło mu wjazdu, nie chcąc prowokować protestów muzułmańskich. A po stronie muzułmańskiej Wilders wzbudza żywiołową niechęć, tak silną, że znajduje się pod ochroną policyjną i nie może prowadzić normalnego życia. Stale otrzymuje anonimy grożące mu śmiercią.
Z drugiej strony trudno zaprzeczyć, że lubi prowokować. W 1945 r. skończył się nazizm, w 1989 r. – komunizm, teraz czas na obronę naszej wolności przed islamizmem – ogłasza. Zgwałconej w Afganistanie przez taliba holenderskiej dziennikarce wypominał, że jest ofiarą syndromu sztokholmskiego: zamiast piętnować i oskarżać, okazuje wyrozumiałość prześladowcom i ich ideologii. Polityków ulegających presji, by nie drukować karykatur Mahometa, nazywa tchórzami. Zwolennicy bronią go, twierdząc, że Wilders nie jest przeciwko muzułmanom, lecz za Holandią. Są dumni, że broni holenderskiej tożsamości narodowej i wolności słowa w Holandii i Europie.
Koniecznie w krawacie
Partia Wildersa po części jest też libertariańska, skrajnie wolnościowa. Chce przycinać biurokrację państwową, obniżać podatki, podkreśla znaczenie suwerenności narodowej, jest za likwidacją Parlamentu Europejskiego (do którego właśnie weszła) i przeciw traktatowi lizbońskiemu, bo pomoże on w dalszym rozszerzaniu Unii, a tymczasem Wilders życzy sobie wyrzucenia z niej (znów ignorując realia prawne) Bułgarii i Rumunii, które jego zdaniem w Unii w ogóle nie powinny się znaleźć.
W kraju, który wraz z Francją odrzucił w referendum traktat konstytucyjny w 2005 r., co wielu uznało za wyraz protestu przeciwko przyjęciu do UE krajów naszej części Europy, ten zestaw haseł, tym razem antyunijnych, też może się podobać części społeczeństwa zmęczonego integracją europejską i rozgniewanego na zasiedziałe i skorumpowane elity partyjno-polityczne. Holandia bez imigrantów, za to z wolnościowcami u władzy, to się może podobać tym, którzy na wchodzenie w prawne szczegóły nie mają czasu ani ochoty.
Podobnie wykorzystując nastroje antyimigranckie antyunijne – weszli teraz do PE przedstawiciele skrajnie prawicowej Brytyjskiej Partii Narodowej. Nowość polega nie tylko na precedensie, jakim jest przebicie się BNP do głównego nurtu polityki europejskiej, ale też na zmianie metod działania. Obecny jego szef Nick Griffin zrozumiał, że bijatyki z radykalną lewicą na ulicach to gwarancja, że BNP pozostanie niewybieralna. Trzeba założyć garnitur i krawat i mówić językiem zrozumiałym dla szerszego ogółu o sprawach, które ludzi naprawdę obchodzą.
Wilders, elegancko ubrany, płynnie mówiący po angielsku, może i pozbawiony charyzmy Fortuyna, ale za to jak na razie skuteczny, idzie w tym samym szeregu co narodowi populiści w Wielkiej Brytanii, Francji i flamandzkiej części Belgii. Na szczęście w Polsce tego marszu nie słychać.
Współpraca: Agnieszka Mazurczyk
***
Radykałowie w Strasburgu
- Nick Griffin (ur. 1959 r.), absolwent prawa i historii w Cambridge i szef skrajnie prawicowej i antyimigran-ckiej Brytyjskiej Partii Narodowej (BNP - 2 eurodeputowanych). W kampanii do PE występowali pod hasłem: „Brytyjska praca dla Brytyjczyków". Opowiadają się za dobrowolną repatriacją imigrantów i wystąpieniem Wielkiej Brytanii z UE. Uzyskali ponad 8-proc. poparcie i po raz pierwszy weszli do europarlamentu.
- Krisztina Morvay (ur. 1963 r.), piękna i wykształcona blondynka, profesor prawa Uniwersytetu Budapeszteńskiego. Startowała z pierwszego miejsca węgierskiej partii Jobbik Magyarorszagert (O Lepsze Węgry - 3), słynącej przede wszystkim z antyimigracyjnych i antyromskich wystąpień. Ich wyborcze hasło „Węgry dla Węgrów" przyciągnęło blisko 15 proc. wyborców.
- Timo Soini (ur. 1962 r.), szef populistycznej i ksenofobicznej partii Prawdziwi Finowie (PS - 1), krytycznej wobec Europy i opowiadającej się m.in. za drastycznym ograniczeniem polityki imigracyjnej. Uzyskując głosy 130 tys. rodaków Soini zasiądzie w PE jako jedyny przedstawiciel Prawdziwych Finów.
- Corneliu Tudor (ur. 1949 r.), były dziennikarz i poeta, m.in. autor liryków wychwalających dyktatora Nicolae Ceauşescu. Szef Wielkiej Rumunii (PRM - 3), antyromskiej i antywęgierskiej partii, która domaga się deportacji osób prowadzących działalność antyrumuńską i przywrócenia kary śmierci. Poparło ich blisko 9 proc. Rumunów.