Świat

Pusztuńska sprawiedliwość

Polska powinna ścigać morderców porwanego w Pakistanie geofizyka

Źródło: Youtube Źródło: Youtube
Mordercy polskiego inżyniera nic do niego nie mieli. Chcieli ustępstw od władz Pakistanu, których nie uznają. Rząd w Islamabadzie nie był zainteresowany. A Polska nie dość silna, by doprowadzić do uwolnienia swego obywatela.

Terytorium Wolnych Plemion to górzysty obszar na pograniczu Pakistanu i Afganistanu, sąsiadujący z Hindukuszem. Średnia wysokość terenu sięga 3 tys. m n.p.m., miejscowi wędrują szlakami znanymi tylko sobie, wąwozami, przełęczami, dolinami wysoko w górach. W październiku zaczyna się tam zima, temperatury spadają do minus 20 st. C. Nikt tam wtedy nie mieszka, schodzi się niżej. Nic tam nie rośnie. Wszystko, co potrzebne do życia, trzeba taszczyć w górę ze sobą. Ludzie są tak okrutni jak natura, która ich wychowała.

Pusztuni żyją z przemytu i handlu narkotykami na wielką skalę. Są nieufni, a wobec swoich stosują kodeks pusztunwali. Podstawowymi zasadami są nakaz gościnności, obowiązek udzielenia azylu, jeśli ktoś o to prosi, i nakaz zemsty. Wszystkie te zasady obowiązują Pusztunów względem siebie w obrębie plemienia. Ale nie daj Boże być obcym i sprzeciwić się czemukolwiek. Pusztun nie porwałby i nie zabił Pusztuna, bo naprzemienna zemsta zygzakiem dosięgłaby najpierw jego samego, a potem tych, którzy ukarali śmiercią zabójcę i tak dalej przez lata. Co innego z Polakiem.

Polskiego geologa Piotra Stańczaka przetrzymywano na obszarach bardziej dostępnych, o czym świadczy informacja pakistańskich mediów, że jego zwłoki podrzucono w dolinie Swat. Porywacze daleko ich nie nieśli. Zwłoki porwanego ktoś zapewne znalazł i ukrył, by wyhandlować pieniądze za ich przekazanie. Niewiernemu pochówek niepotrzebny – mówią Pusztuni.

Spór o głowę geologa 

Polaka porwała we wrześniu grupa talibów z Waziristanu, najokrutniejsza ze wszystkich, mająca swoich ludzi w Peszawarze, Rawalpindi i Karaczi. Przewodzi im Bejtullah Mahsud z południowego Waziristanu, szef Tehrik-e-Taliban, czyli kłótliwej federacji talibów Pusztunów pakistańskich. Spór o głowę zakładnika między nim a rywalem z rodu Afridich, Tarikiem, przyspieszył śmierć geologa. Wpływ mogła mieć także nadciągająca, nieskładna ofensywa pakistańskich wojsk rządowych, pośród których jest wielu Pusztunów, odmawiających walki przeciwko pobratymcom i ostrzegających ich w porę przed niebezpieczeństwem.

Gdyby nie absurdalna inwazja sowiecka w Afganistanie, nie byłoby ani talibów, ani Al-Kaidy. Żaden najeźdźca nie poradził sobie z Pusztunami, ale każdy coś po sobie zostawił. Po Anglikach pozostało Terytorium Wolnych Plemion, a po wojskach sowieckich i pomocy amerykańskiej przeciwko nim – Osama ibn Laden.

Talibowie pojawili się tam w 1994 r. jako 20-latki niezadowolone z anarchii w Afganistanie, dzieci uchodźców, którzy schronili się w Pakistanie. Przechodzili szkolenie w szkołach przymeczetowych, zakładanych za saudyjskie pieniądze w czasie dyktatury generała Zii ul Haqa. Forsowano tam islam wahabicki – pierwotny, uproszczony, dla niepiśmiennych Beduinów, dobry też dla Pusztunów. Koncepcja saudyjska zaszczepiona w Pakistanie, sprawdzona w Afganistanie, gdzie talibowie objęli władzę państwową, wróciła do Pakistanu i wymieszała się na Terytorium Wolnych Plemion ze zwyczajami i prawami stanowionymi przez watażków – panów wojny, dla których nawet wodzowie plemienni przestali być autorytetami.

Na nieistniejącej granicy pakistańsko-afgańskiej porywacz zawsze stawia warunki, czasem absurdalne. Stosuje zasady negocjacji, które praktykowano od stuleci podczas wojen między plemionami. Negocjuje starszyzna w oparciu o doniesienia z pola bitwy. Pierwszym sygnałem, że rzecz jest poważna, było zastrzelenie Pakistańczyków towarzyszących porwanemu. Porywacze dali w ten sposób znać, że mają być traktowani serio. Żądali wypuszczenia współtowarzyszy. Na liście był podobno zabójca dziennikarza „The Wall Street Journal” Daniela Pearla, potem wiadomość tę zdementowano i zastąpiono inną, jakoby porywacze chcieli uwolnienia nic nie znaczących przestępców. Od pewnego momentu porwanie przejęły zapewne komórki Al-Kaidy. Sytuacja stała się dużo trudniejsza. Może beznadziejna.

Co zrobiły polskie władze? Z potopu informacji wyłaniają się dwa konkrety: w negocjacjach z porywaczami zdały się na władzę w Islamabadzie, a same skupiły się na budowaniu dyplomatycznej presji na Pakistan, by ten spełnił żądania, czyli uwolnił wskazanych talibów. W tym celu Warszawa zmobilizowała, jak twierdzi, Brukselę i Waszyngton – logika siły miała sprawić, że 170-milionowy kraj nie zlekceważy 40-milionowego, który ma za plecami Unię Europejską i Stany Zjednoczone. W praktyce Polska ograniczyła się do działań na szczeblu politycznym, prowadzonych z Warszawy. Dopiero w ostatniej chwili do Islamabadu wysłano negocjatora Zenona Kuchciaka z niejasną zresztą misją.

Polska presji 

Strategia Polski nie uwzględniała sytuacji w samym Pakistanie. Jak relacjonował na konferencji prasowej sam Donald Tusk, rząd pakistański działa w warunkach wojny domowej, a jego członkowie codziennie walczą o przetrwanie, nie tylko to polityczne. W tej sytuacji oczekiwanie, że władze w Islamabadzie skupią się na ratowaniu Polaka, było błędem. Błędne było też założenie, że USA i Unia będą wywierać na Pakistan skuteczną, czyli dotkliwą, presję – od odejścia gen. Perveza Musharrafa zarówno Waszyngton, jak i Bruksela zabiegają przede wszystkim o to, by rząd w Islamabadzie nie upadł.

Warszawa zapomniała też o nagłośnieniu porwania poza Polską. Jeśli obcokrajowcy uprowadzani w ostatnich latach w Iraku i Afganistanu byli pokazywani w telewizji i w prasie, to nie tylko dlatego, że mieli amerykańskie, brytyjskie czy japońskie paszporty, ale także dlatego, że ich rządy dbały o to, by światowa opinia publiczna o nich nie zapomniała. U nas władze przyjęły taktykę zakulisowych działań i daleko posuniętej tajności. Z braku echa medialnego Pakistan mógł odnieść wrażenie, że uwolnienie Stańczaka nie jest tak istotne, jak twierdzą Polacy, a sami porywacze, że zakładnik nie jest dość cenny, by trzymać go przy życiu.

Krew na ekranie 

Podobnie jak w przypadku Pearla, egzekucję zarejestrowano na potrzeby telewizji. Większość stacji nie chce takiego materiału, ale Al-Dżazira nie ma zahamowań. Media stają się w ten sposób współsprawcami aktu terroryzmu, ponieważ jednym z celów egzekucji jest zastraszenie publiczności, a straszy się przekazem. Bezpośredni sprawcy zbrodni mogli nigdy nie widzieć programu telewizyjnego ani nie wiedzieć, po co nagrywali swój czyn. Ale centrala Al-Kaidy dobrze wie, że największy efekt przynosi maksymalne stężenie barbarzyństwa jak na filmie dla żądnych krwi psychopatów.

Przekaz adresowany jest do dwu grup odbiorców – większą i ważniejszą stanowią niezwiązani z aktem terroryzmu przygodni ludzie, czyli my, bo to nasze przerażenie ma skłaniać do pytania naszych rządzących, co nasze wojska robią w Afganistanie. Drugą grupą adresatów, bardzo wąską, są ci, którym stawia się warunki w sprawie innych zakładników: zapłaćcie okup i uwolnijcie naszych ludzi.

Okup idzie na finansowanie następnych akcji, jest więc częścią mechanizmu napędzającego terror. Uwolnieni talibowie też są częścią tego mechanizmu, wracają bowiem do akcji. W przypadku Pusztunów z Al-Kaidy pieniądze nie odgrywają już takiej roli jak w czasach rozbojów. Dziś Al-Kaida, jak każda sieć terrorystów, finansuje porwania z pieniędzy z przemytu narkotyków. Dlatego walka z handlem narkotykami jest jednocześnie zwalczaniem terroryzmu.

Na Piotrze Stańczaku polski dramat na Terytorium Wolnych Plemion niestety się nie kończy. Porywacze wciąż przetrzymują uprowadzonego na początku lutego Johna Soleckiego, przedstawiciela Komisarza ONZ do spraw Uchodźców w Kwecie. W rękach porywaczy znajduje się też zięć ambasadora Afganistanu w Polsce. Przeżywamy tragedię, a politycy – lekcję pokory. Pakistan wyraża ubolewanie, składa kondolencje i obiecuje, że pochwyci zabójców.

Priorytetem jest w tej chwili odzyskanie ciała zamordowanego Polaka. W tej akurat sprawie polski rząd nie może nic zrobić, sporo mogą za to zdziałać władze w Islamabadzie, jeśli rzeczywiście zależy im na ocaleniu resztek wiarygodności w oczach polskiej opinii publicznej. To minimum, którego Warszawa powinna się w tej chwili domagać, i najważniejsza rzecz, jaką może zrobić dla krewnych Piotra Stańczaka. Dopóki nie dojdzie do repatriacji ciała, wszelkie inne zabiegi są drugorzędne – z tego też powodu niedobrze, że polscy politycy pozwolili sobie na bojowe deklaracje wobec rządu pakistańskiego.

Rzecz druga to ukaranie winnych. Od egzekucji coraz głośniejsze są w Polsce żądania zemsty. Zaczęło się od okładek tabloidów, ton podchwyciła opozycja, mimowolnie uległ mu rząd, szukając sposobu, by wykazać się aktywnością przed wstrząśniętą opinią publiczną. Minister spraw zagranicznych zaoferował nagrodę za wskazówki pozwalające schwytać sprawców, a premier usilnie powtarza, że winni zostaną ukarani i roztacza wokół siebie aurę gniewnej stanowczości. W podtekście jest groźba pod adresem porywaczy i sugestia, że rząd robi w tej sprawie znacznie więcej, niż mówi.

Ale zanim wyślemy do Pakistanu GROM, warto zapytać, czym i w jakim dokładnie celu miałby on tam pojechać. Polskiej armii brakuje sprzętu do tradycyjnych działań wojskowych, a co dopiero zaplecza logistycznego do operacji sił specjalnych zagranicą. Terytorium Wolnych Plemion to obszar, nad którym nie jest w stanie zapanować armia 170-milionowego kraju uzbrojonego w bombę atomową. To nie Autonomia Palestyńska, gdzie Izrael na satelitarnym podglądzie likwiduje terrorystów za pomocą zdalnie odpalanych rakiet. Poza tym polskie służby nie wiedzą, gdzie porywacze dziś się ukrywają.

Polska powinna dochodzić sprawiedliwości, nie zemsty. Wszelkimi dostępnymi środkami ścigać sprawców, by postawić ich przed sądem. Wysyłanie prokuratorów, którzy nie poradzili sobie z porwaniem w Polsce, jest równie bezcelowe jak rozsyłanie listów gończych za ludźmi, którzy nie mają paszportów. Pomóc mogą z pewnością pieniądze (ale znacznie większe niż 300 tys. dol.) i intensywna akcja wywiadowcza, której najwyraźniej zabrakło, gdy Polak był jeszcze przy życiu. A jeśli rządowi zależy na surowej karze i odwecie, to w razie schwytania nie powinien domagać się ekstradycji, tylko oddać winnych pod pakistański sąd. Ten na pewno skaże ich na śmierć.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną