Hillary Clinton, niedawna demokratyczna rywalka Baracka Obamy w wyścigu do Białego Domu, przyjęła stanowisko Sekretarza Stanu w jego przyszłym gabinecie. Na konferencji prasowej Obama uzasadnił wybór: chce połączyć doświadczenie ze świeżym myśleniem. Hillary ma wnieść doświadczenie. Sceptycy komentują: i to ma być ta zmiana?
Pani Doświadczona
„Doskonały wybór", chwali brytyjski The Telegraph. Przyszły prezydent USA dobiera sobie do świty polityczne gwiazdy o silnych osobowościach. To osoba obdarzona niezwykłą inteligencją, siłą i wspaniałą etyką pracy, wychwala ją Obama. „Amerykanka wielkiego formatu, którą darzę pełnym zaufaniem. Zna wielu światowych przywódców, budzi szacunek w każdej stolicy, i będzie potrafiła zadbać o nasze interesy na świecie". Żonę reklamuje również Bill Clinton: Hillary to właściwa osoba na właściwym stanowisku. Zakończy wojnę w Iraku, wprowadzeni pokój na świecie, poprawi stan bezpieczeństwa, będzie promować prawa człowieka i kobiet.
Z nominacji Hillary są zadowoleni przede wszystkim ci, których martwił brak doświadczenia nowego prezydenta. Hillary jest „oblatana" w świecie: ma duże doświadczenie w polityce zagranicznej i koneksje w „osiemdziesięciu krajach". Z ich powodu zachodzi zresztą konflikt interesów, który obozy Obamy i Clintonów długo uzgadniały: żeby umożliwić żonie objęcie funkcji sekretarza stanu, Bill Clinton zgodził się ujawnić 200 tys. donatorów jego fundacji.
Pepsi Max czy Coca-Cola Light?
Za plus należy uznać, że przy doborze składu swojej drużyny Obama wziął pod uwagę kryterium różnorodności. Jego gabinet przypomina reklamę firmy Benetton, jak stwierdził Chris Matthews, dziennikarz telewizji MSNBC (są w nim trzy kobiety, trzech Afroamerykanów i republikanie). „Świetny pomysł", przyklaskuje felietonistka New York Timesa Maureen Dowd: feministyczna ikona zrealizuje feministyczny postulat posiadania „własnego pokoju" (w tym wypadku gabinetu). A wszystko to bez pomocy męża. Nie mają racji ci, którzy wieszczą powrót do ery Clintona. Przeciwnie: mamy prezydenta, który nie boi się dzielić miski z innymi osobowościami.
Różnorodność? Jeśli świat oczekiwał, że Obama będzie reprezentował „gniew bezsilnych", to się przeliczył, ripostuje Godfrey Hodgson, były korespondent The Observer i The Independent. Obama zebrał raczej przegranych z 2000 r. Nominując na kluczowe stanowiska gwiazdy zdyskredytowanych doktryn z uniwersyteckich cytadel Harvardu, Stanford i Chicago, pokazał, że nie ma wyboru. Swoich doradców musi werbować spośród grona ciągle tych samych ludzi, którzy na przemian zasiadają w składzie rządów i prezesują różnym korporacyjnym zarządom. Kampanię Obamy, tak samo jak Hillary, finansowały pieniądze firm prawniczych, domów inwestycyjnych i biur obrotu nieruchomościami. Zaskoczeni brakiem zmiany mogą być jedynie ci, którzy nie praktykują jednej z greckich cnót - cynizmu.
Jastrząb w spódnicy
Konserwatywny American Spectator smaży Hillary na wolnym ogniu i poleca obszerne omówienie jej rozmaitych oszustw, począwszy od roku 2000 (The Clinton Crack-Up). Nie wdając się w wyliczanie wszystkich „etycznych wpadek" bardziej lewicowi komentatorzy przypominają tylko, że Hillary jako jedna z pierwszych rwała się na wojnę z Irakiem, i do tej pory nie przyznała, że dokonała wtedy błędnej oceny sytuacji. Nawet jeśli puścić to w niepamięć jako błędy przeszłości, jej obecna konfrontacyjna postawa wobec Iranu nie zwiastuje żadnej zmiany. Była Pierwsza Dama ma opinię polityka folgującego radykalnym proizraelskim głosom. W swojej kampanii zapowiedziała, że Stany Zjednoczone „zrównają Iran z ziemią", jeśli zaatakuje Izrael. Nawet Ehud Olmert (do września premier Izraela) nie używa takiego języka, pisze Roger Cohen dla New York Timesa. Hillary powinna powiesić sobie na ścianie jego słowa: „Musimy dogadać się z Palestyńczykami i Syrią, to znaczy wycofać się z prawie wszystkich, jeśli nie wszystkich, zajmowanych terytoriów".
Metamorfozy
Między cynikami a entuzjastami plasują się ci, którzy mają nadzieję, że to, co politycy mówili i robili w przeszłości niekoniecznie świadczy o tym, co zrobią w przyszłości. Senator Clinton już podczas kampanii przeistoczyła się z jastrzębia w obrońcę klasy robotniczej. W nowej roli sekretarza stanu stanie na czele odbudowy reputacji amerykańskiej marki, którą firmuje Obama. Wytyczne są jego, wykonanie jej. Tak przynajmniej twierdzi sam Obama: „Ja jestem autorem wizji zmiany".