Mówi coś państwu nazwisko Fethullah Gülen? Mnie też nie mówiło, aż przeczytałem, że to numer jeden wśród intelektualistów na świecie. W każdym razie tak wyszło z plebiscytu w dwóch zachodnich magazynach idei, amerykańskim „Foreign Policy” i brytyjskim „The Prospect”. Są to pisma poważne, otwarte na świat, ale z pewnością redagowane nie przez muzułmanów. Ani przez admiratorów Gülena beja, choć mieszka on od lat w USA, a jego zwolennicy tworzą coś w rodzaju ruchu mistyczno-społecznego w kilkudziesięciu krajach.
W rodzinnej Turcji jest kontrowersyjny. Elita uważa go za zwykłego kaznodzieję czy imama, działacza i lidera religijnego, który niczym szczególnym się nie odznaczył. A jeśli wyrósł na ikonę umiarkowanego islamu w pewnej części, i to wykształconej oraz zamożnej, społeczeństwa tureckiego, to mówi to coś nie tyle o zasługach Gülena, ile właśnie o zmianach mentalnych we współczesnej Turcji. A nie jest to prąd miły krytykom gulenizmu. Innego zdania są rzecz jasna admiratorzy. Widzą w Gülenie ofiarę czarnej propagandy ze strony sekularystów. Prawie 10 lat temu Gülen wolał im zejść z oczu i emigrował do USA, kiedy zorganizowano przeciw niemu kampanię zarzutów o podżeganie do obalenia świeckości państwa.
Dla gulenistów ich lider jest budowniczym mostów porozumienia i pojednania na skalę światową, rzecznikiem dialogu między religiami, płodnym i inspirującym sufickim pisarzem duchowym, reformatorem społecznym i edukacyjnym – orędownikiem pokoju, postępu i społeczeństwa obywatelskiego, a wreszcie renomowanym znawcą islamu. W wywiadach udzielanych prasie zachodniej Gülen podtrzymuje właśnie taki swój wizerunek. Zaznacza, że z islamu nie wynika dążenie do teokracji, a tym bardziej pochwała terroryzmu; że on sam nie ma żadnych ambicji politycznych, jego zaś ruch, którego wzbrania się nawet przez skromność nazywać gulenizmem, jest demonizowany w mediach tureckich, a za ich przykładem w niektórych zachodnich.
No dobrze, ale czy to wszystko czyni Gülena pierwszym intelektualistą świata (weźmy wynik plebiscytu na chwilę poważnie, w końcu przyszło, głównie Internetem, pół miliona (!) wskazań). Cóż, można na to odpowiedzieć, że Gülen jest przykładem intelektualisty działacza, a to bardzo wzmaga jego atrakcyjność w oczach młodej generacji, która lubi zobaczyć, że idee mistrza są wcielane w życie. Szkoły inspirowane przez Gülena, łączące religię z nauką i techniką, działają dziś w ponad stu krajach. Młodzi ludzie w Turcji i innych krajach muzułmańskich posługują się komputerem i Internetem, chętnie i sprawnie mobilizują się do wspólnych akcji, np. dla poparcia swych idoli w typie Gülena.
Lekcja poglądów
Kiedy redakcja „Foreign Policy” spytała Gülena, na kogo on sam by głosował, podał nazwisko amerykańskiego orientalisty Johna Esposito, znawcy islamu, który uważa, że islamofobia jest poważnym zagrożeniem dla pokoju globalnego. Z takim otwartym podejściem do innych wiar i kultur, jakie przypisują mu zagorzali zwolennicy, Gülen wyrasta może raczej na kandydata do pokojowego Nobla.
Takiego jak Muhammad Yunus, banglijski bankier ubogich, działacz społeczny, pokojowy noblista z 2006 r. Ale jest z nim podobny kłopot jak z Gülenem: czy nazwalibyśmy go intelektualistą? Lista „FP/P” kryje więcej niespodzianek. Cała pierwsza dziesiątka zwycięzców to inne osobistości z tegoż świata islamu. Nam na Zachodzie bliżej znane będzie tylko nazwisko Orhana Pamuka, pisarza nagrodzonego Noblem (2006 r.), chętnie tłumaczonego i wydawanego w Europie jako piewca Stambułu, pewnej osmańskiej nostalgii i obrońca praw człowieka, mający na pieńku z tureckimi nacjonalistami (podobnie zresztą jak Gülen, tyle że Pamuk naraził się establishmentowi przypomnieniem tragedii Ormian).
Ciekawe, że wielu w pierwszej dziesiątce to właśnie krytycy reżimów w swych krajach, co byłoby dowodem, że znaczny wpływ na wynik plebiscytu miało młode pokolenie muzułmanów niezadowolonych z polityki swych rządów, a szukających kompromisu między własną tożsamością kulturową a modernizacją. Poza Gülenem i Pamukiem (obaj w USA) mamy tu Pakistańczyka Aitzaza Ahsana, najgłośniejszego krytyka byłego już prezydenta Muszaraffa, Yusufa Al-Qaradawiego, teologa egipskiego przebywającego w Katarze, bo przez władze Egiptu jest niemile widziany, Irańczyków: filozofa religii Abdolkarima Sorousha (obecnie w USA) i pokojową noblistkę (z 2003 r.) Shirin Ebadi, obrończynię dysydentów, praw kobiet i dzieci.
Słowem, szok i zaskoczenie – dla nas na Zachodzie, a chwila prawdy dla milionów młodych ambitnych muzułmanów, którzy po prostu lekko nadużyli reguł zabawy, by dać nam lekcję poglądową, jak wygląda świat idei i wartości z ich perspektywy. I może nie ma się co tak indyczyć, że Noam Chomsky, guru zachodniej lewicy intelektualnej i bezkompromisowy wróg USA, otwiera dopiero drugą dziesiątkę. Czy nie odzywa się w tym totalnym zaskoczeniu wynikami jakiś niemądry kompleks?
Intelektualiści porządku publicznego
Zachód jakby nadal nie może przyjąć do wiadomości, i to w epoce błyskawicznego globalnego obiegu informacji, że dla milionów odbiorców idee Gülena, praca społeczna Yunusa czy Ebadi, a nawet piosenki Amra Khaleda są bardziej atrakcyjne w ich realnym otoczeniu niż wywody Chomsky’ego czy Slavoja Żiżka. Większość muzułmanów nie żyje w Ameryce ani nawet w społeczeństwach rynkowych typu europejskiego.
Dodajmy, że i oni mają swój kompleks na tle Zachodu jako potęgi gospodarczej, militarnej i kulturowej, zmierzającej ich zdaniem do rekolonizacji świata muzułmańskiego. Nie wszyscy dezawuują współczesną myśl zachodnią, ale prawie wszyscy stawiają ją niżej niż swoje autorytety. No i lubią przypominać, że przez długie wieki to świat islamu stał cywilizacyjnie i intelektualnie znacznie wyżej niż świat chrześcijaństwa.
Niespodzianka z plebiscytem daje też do myślenia nam samym, już niezależnie od jego wyników (czy muszę dodawać, że nie ma na liście żadnego Polaka?). Jasne, że mało który człowiek uformowany po zachodniemu zmieni pod ich wpływem swoją hierarchię myślicieli i wartości intelektualnych. Ale ważniejsze może być pytanie, czy Zachód nie powinien przemyśleć na nowo swych wyobrażeń o intelektualistach i autorytetach. Taki byłby może największy pożytek z zabawy zaproponowanej przez „FP/P”. Bo jest coś świeżego i odżywczego w tym, jak poważnie potraktowali ten plebiscyt ludzie żyjący w systemach dużo mniej otwartych niż zachodnie demokracje liberalne.
Anglosasi rzadko mówią o inteligencji (zwykłemu zjadaczowi hamburgerów kojarzy się to słowo ze zbieraniem wiadomości czy wręcz szpiegostwem), częściej o public intellectuals, czyli intelektualistach pożytku publicznego – takich, którzy nie zamykają się w akademickich gettach, a występują w masowych mediach i przystępnie, ale ze znajomością tematu komentują wszystko, czym w danej chwili żyją ludzie, a w każdym razie, czym żyją dziennikarze.
My też powoli dopracowujemy się takich dobrze gadających głów, które nie odmawiają występów w telewizji komercyjnej, a nawet w tabloidzie i na billboardzie. Jakąś rolę grają tu zapewne względy finansowe – za krótki tekst w tabloidzie znany profesor może dostać i miesięczną pensję – ale sprowadzenie tego zjawiska do czystej chciwości byłoby niesprawiedliwe. Wielu z nich wierzy, że zyskuje dostęp do ludzi, do których inaczej nigdy by nie trafili i może dzięki temu wpływać na przykład na ich decyzje wyborcze.
Przy całej zajadłej krytyce amerykańskiej kultury i nawet najbardziej szanowanych gazet jak „New York Times”, którą nazwał on ironicznie odpowiednikiem radzieckiej „Prawdy”, Noam Chomsky nie odmawia występów w mediach amerykańskich i globalnych jak BBC. W Wielkiej Brytanii konserwatysta Paul Johnson nie gardził publikowaniem w tabloidach, zwłaszcza przeciwko rozmywaniu się tożsamości narodowej w Unii Europejskiej.
W Europie kontynentalnej niechęć do „prostytuowania się” intelektualistów w mass mediach jest wciąż obecna w dyskusjach na temat ich społecznej roli. Ale i tu szala zdaje się przechylać ku akceptacji tego rodzaju form komunikowania się ze społeczeństwem. Nie znikła też ani w Ameryce, ani w Europie praktyka pisania zbiorowych listów w ważnych sprawach politycznych czy obywatelskich, takich na przykład jak obrona praw i swobód demokratycznych. I nie zawsze są to listy intelektualnej lewicy. Bywają też zbiorowe wystąpienia prawicy, a nawet manifesty ponad podziałami ideologiczno-politycznymi (taki list powstał na początku lat 90. w USA przeciwko pochopnemu przyjmowaniu do NATO demokracji pokomunistycznych).
Intelektualiści pożytku publicznego są więc na pierwszej linii frontu idei i nikt się temu specjalnie nie dziwi. Ale coś za coś: w zamian za przywilej współkształtowania opinii i postaw intelektualiści są pod stałym i bezlitosnym ostrzałem krytyków i oponentów.
Celebryci myśli
W Polsce model publicznej obecności intelektualistów – czyli w naszym rozumieniu elity warstwy inteligenckiej – wciąż się formuje. Dość popularna jest teza, że ich tradycyjna rola liderów opinii społecznej, a zwłaszcza rola wzorcotwórcza (chcę być taki jak oni) w demokracji się skończyła. W wersji ostrej mówi się wręcz, że demokracja jest nie do pogodzenia z jakąś samozwańczą hierarchią autorytetów. Obalanie autorytetów stawia się wręcz niekiedy za samoistny cel tak w kręgach naszej prawicy, jak i lewicy. Prawica niszczy autorytety lewicy i liberałów, lewica odpłaca tym samym intelektualnej prawicy. O jakiejś osmozie nie ma mowy; obie strony toczą swe wojny kulturowe na oczach coraz mniej zainteresowanej opinii publicznej.
Kult papieża Polaka mówi równie wiele o stosunku Polaków do religii i Kościoła jak o potrzebie przywództwa, i to wcale nie typu dyktatorskiego. Mogą żyć w kraju wielu elit, byle były warte tego miana. Im silniejsze będzie podważanie autorytetów, pewnej hierarchii osób publicznych i idei nieautorytarnego przywództwa, tym silniejsze będzie poszukiwanie dzikich autorytetów – to znaczy sprawnych medialnie demagogów z aspiracjami ideowymi lub politycznymi. A to może zagrażać demokracji.
Sprawę utrudnia dodatkowo zamęt definicyjny. Kto to jest intelektualista? Dla mnie w młodości był nim Aleksander Małachowski palący w studio TVP papierosy podczas wywiadów z polskimi pisarzami. Minęło prawie pół wieku, a wrażenie się umacnia: intelektualista to gwiazda mediów.
Problem polega na mieszaniu gwiazdorstwa z rolą niezależnego od władzy i układów polityczno-towarzyskich komentatora, a tym w moim przekonaniu powinien być przede wszystkim współczesny intelektualista pożytku publicznego. To ktoś więcej niż tylko opinion maker, osoba mająca wpływ na kształtowanie poglądów społeczeństwa. I ktoś więcej niż tylko dostawca świeżych idei. Tymczasem epoka kultury masowej obsadza w roli intelektualisty najchętniej celebrytę. Ma dawać popalić, robić telewizyjny show. Robi, ale potęguje wrażenie, że intelektualista to ktoś, kogo nie należy brać serio.
Sprawy nie idą w dobrym kierunku. Poza celebrytami w dziedzinie myśli wciąż potrzebujemy czegoś poważnego. Czegoś porządkującego rzeczywistość, a wolnego od konfrontacyjnej stronniczości. Intelektualistów walczących potrzebowaliśmy w latach zimnej wojny. Dysydenci w ZSRR, Polsce i innych krajach pod rządami komunistycznymi pokazywali słowem i czynem, rzetelnym opisem, krytyczną analizą i osobistym świadectwem, że jest inaczej, niż mówi oficjalna propaganda. Ta rola wraz z upadkiem bloku radzieckiego skończyła się. Ale to nie znaczy, że demokracja nie potrzebuje podobnie krytycznego niezależnego namysłu i obywatelskiego nastawienia.