Euroarmia w natarciu
Armia UE - kiedyś federalistyczne mrzonki, dziś to kwestia czasu
Nie tak dawno temu wypowiedź ministra spraw zagranicznych Niemiec Franka Waltera Steinmeiera o zacieśnianiu wojskowej współpracy przyspieszyłaby puls wszystkich europejskich pacyfistów, pisze The Gurdian. W wielu krajach, szczególnie w Wielkiej Brytanii, postępy w budowie euroarmii nie cieszą się popularnością. W Niemczech opinia publiczna jest niechętna każdej inicjatywie, która wykracza poza misje pokojowe. W neutralnej Irlandii natomiast ten temat to beczka prochu: na tej kwestii padł Traktat Nicejski w 2001 roku.
Tymczasem wizja budowy wspólnych sił zbrojnych jest coraz bardziej realna. Prawie 10 lat po tym jak Francja i Wielka Brytania deklaracją z Saint-Malo powołały do życia europejskie siły zbrojne niezależne od Sojuszu Północnoatlantyckiego, prezydent Sarkozy i premier Brown odkurzają "entente formidable" i ogłaszają, że chcą być wiodącym duetem w rozbudowie potencjału militarnego Europy. Po Stanach Zjednoczonych, Wielka Brytania i Francja wydają najwięcej na obronę (według danych z 2006 roku odpowiednio 535 mld, 55 mld i 45 mld USD). Prezydent Sarkozy jeszcze publicznie swoich planów nie przedstawił, ale wiadomo, że Francja stawia kwestię budowy europejskiej armii jako jeden z priorytetów jej rozpoczynającej się w przyszłym miesiącu prezydentury w Unii. Sarkozy chce powołać więcej międzynarodowych grup bojowych, które mają stanowić podstawę przyszłych europejskich sił zbrojnych (Daily Mail). Wymaga to nakładów - więc Francja domaga się, żeby kraje członkowskie zwiększyły budżety obronne prawdopodobnie nawet do 6 proc. PKB.
Do militarnych liderów przyłączyła się też Polska. Przewodniczący komisji spraw zagranicznych Parlamentu Europejskiego Jacek Saryusz-Wolski wezwał niedawno do rozbudowy "twardej siły" Europy i zwiększenia wydatków na obronę, które pozwolą zbudować europejską armię (BBC). Chce też, żeby to europejscy parlamentarzyści mieli ostatnie słowo w sprawie misji wojskowych przeprowadzanych pod unijnym sztandarem.
Zanikający puls pacyfistów
Federaliści widzą ponadnarodową armię jako kolejny etap budowy silnej Unii. A przeciwnicy ostrzegają przed superpaństwem. " Istnieje pewne uzasadnienie dla rozbudowy wspólnych europejskich struktur mających mandat do udziału w misjach pokojowych i stabilizacyjnych, ale z trudem da się usprawiedliwić coraz bardziej militarystyczny ton wypowiedzi europejskich polityków", pisze David Cronin w artykule dla The Guardian. Traktat Lizboński stanowi, że wszelkie europejskie poczynania militarne będą podporządkowane Nato, które przecież zawsze dowodzone było przez amerykańskiego generała. Czyni to Biały Dom sztabem dowodzenia europejskiej obrony, martwi się brytyjska gazeta.
Pytanie, które wcześniej wzbudzało niepokój zwolenników więzi atlantyckich: jak ambicje militarne Europy pogodzić z Nato? - wydaje się obecnie mniej palące. Paryż i Berlin deklarują bowiem współpracę z sojuszem. Rok temu prezydent Sarkozy zapowiedział powrót do natowskich struktur dowodzenia, które Francja opuściła za Charlesa de Gaulla w 1966 roku. A ostatnio, podczas szczytu Nato w Bukareszcie, dał do zrozumienia, że nastąpi to już w czasie zbliżającej się prezydentury Francji. Eksperci przewidują nadchodzące "dramatyczne zacieśnienie współpracy".
Administracja prezydenta Busha także wydaje się gotowa do zaakceptowania pomysłu utworzenia zbrojnych sił Europy. Amerykańska ambasador przy Nato Victoria Nuland potwierdza zmianę amerykańskiej polityki: "Europa potrzebuję przestrzeni, na której może działać niezależnie, a my potrzebujemy Europy, która chce i jest w stanie to robić w imię obrony naszych wspólnych interesów i wartości".