Nowa era
Bejrut: to nie walka o kontrolę nad małym krajem, ale starcie wielkich sił
Kiedy Hassan Nasrallah, przywódca Hezbollah, powiedział na konferencji prasowej, że nastała "nowa era" dla Libanu. Wiedział co mówi.
Czy to pucz?
W zeszłym tygodniu bojownicy Hezbollah zajęli zachodni Bejrut. Ugrupowanie zapowiedziało, że utrzyma blokady na drogach do momentu politycznego rozwiązania kryzysu.
Rząd Libanu nazwał akcję "krwawym zamachem", za którym stoi Iran i Syria. Lider Hezbollah z kolei oskarżył prozachodni rząd o wykonywanie poleceń CIA i wywiadu izraelskiego. Zagranica potępia zamach, argumentując, że kryzys rozleje się poza granice Libanu. Biały Dom oświadczył, że jest "bardzo zaniepokojony" wydarzeniami, a Condoleezza Rice potwierdziła amerykańskie wsparcie dla rządu Fouada Siniora.
Shimon Peres, prezydent Izraela, podkreśla związki Hezbollah z Iranem. "To nowy rozdział w walce Iranu o kontrolę nad całym Bliskim Wschodem".
Bashar al-Assad, prezydent Syrii, pod której dominacją Liban znajdował się przez długi czas, oznajmił, że kryzys polityczny sąsiada to jego "wewnętrzna sprawa". Od czasu wycofania się z Libanu w 2005 Syria odżegnuje się od zaangażowania w sprawy libańskie.
Liga Arabska zwołała w niedzielę posiedzenie ministrów, by znaleźć sposób na złagodzenie napięcia w regionie, ale obserwatorzy spodziewają się raczej nowych spięć między Arabią Saudyjską i Syrią.
Rząd w seraju
Całość sytuacji to poniżający cios dla rządu Libanu, donosi z Bejrutu Jim Muir dla BBC. Unieruchomiony w starym tureckim seraju ma mniej więcej taką samą władzę w kraju co iracki rząd ufortyfikowany w Zielonej Strefie Bagdadu. Wydaje się, że premier Siniora mocno się przeliczył delegalizując w miniony wtorek sieć telekomunikacyjną Hezbollah, które uznało to posunięcie za "deklarację wojenną". Organizacja nie kryje, że jej sieć telekomunikacyjna, obejmująca umocnienia na południu i na wschodzie miasta, to główna część systemu obrony przeciwko Izraelowi. Napięcie wzrosło także po tym, jak szef ochrony bejruckiego lotniska został zwolniony z powodu oskarżeń o sympatyzowanie z Hezbollah i dopuszczenie do zainstalowania kamer śledzących ruch samolotów i VIP-ów.
To nie rewolucja
Nie, to nie rewolucja, pisze Rober Frisk z Bejrutu. A także nie oblężenie miasta ani nie blokada lotniska, które pozostaje odcięte barykadami z płonących opon i strzeżone przez uzbrojonych bojowników. Libańska armia nie interweniowała. Żołnierze patrolują wprawdzie ulice, ale tylko po to, by zapobiec zabójstwom na tle podziałów religijnych.
Żeby zrozumieć obecną sytuację, trzeba cofnąć się w czasie. Wszyscy zdają się zgadzać, że to najpoważniejszy od 1975 roku kryzys w państwie, które przez 15 lat było w stanie wyniszczającej wojny domowej. Liban wyszedł z niej osłabiony i pod wpływami dwóch potężniejszych sąsiadów. Latem 2006 roku szyickie Hezbollah odparło miesięczną izraelską ofensywę i organizacja ogłosiła "święte zwycięstwo". Jak zawsze w Libanie, konfrontacja ta miała wewnętrzny i zewnętrzny wymiar. Stany Zjednoczone i ich główni arabscy sprzymierzeńcy - Arabia Saudyjska i Egipt - wspierają premiera Siniora. Zamieszana jest także ekspotęga kolonialna, Francja. Po drugiej stronie stoją Iran i Syria, wspomagające Hezbollah.
To, co się obecnie dzieje, to nie walka o kontrolę nad jakimś małym krajem, ale starcie o zasięgu regionalnym między prozachodnimi i antyzachodnimi siłami, pisze Roger Hardy. Zajęcie Bejrutu jest częścią amerykańsko-irańskiego konfliktu, nawet jeśli Amerykanie wskazują palcem na Hezbollah, a Irańczycy na Amerykanów, potwierdza Robert Frisk. Sytuacja polityczna jest skomplikowana, a stawka wysoka.