Świat

Głośniej się już nie da

Muzykowanie przez zagłuszanie

Muzyka popularna poszukuje nowych, zaskakujących dźwięków, poza tym wszystkie chwyty są dozwolone. Fot. Irish Typepad, Flickr, CC by SA Muzyka popularna poszukuje nowych, zaskakujących dźwięków, poza tym wszystkie chwyty są dozwolone. Fot. Irish Typepad, Flickr, CC by SA
Muzyka pop, uważana przez tradycjonalistów za prymitywny łomot, naprawdę zbliża się do granicy hałasu. A wszystkiemu winni są inżynierowie dźwięku.

 
W zasadzie chodzi tylko o muzykę popularną. A mówiąc dokładniej - o jakość dźwięku. W Stanach Zjednoczonych mówi się już nawet o „wojnie o głośność" (loudness war). Strony biorące udział w tym konflikcie zaciekle bronią swych stanowisk. Spór toczony jest jednak po cichu - za kulisami przemysłu muzycznego. I wygląda na to, że jakość przegrała z ilością. Wpływowy magazyn muzyczny „Rolling Stone" tak zatytułował swe noworoczne wydanie: „Śmierć high-fidelity. W epoce MP3 jakość dźwięku jest niska jak nigdy dotąd". Przegrani to dźwiękowcy, producenci i wymagający słuchacze. Triumf odniosła przede wszystkim szeroka rzesza debiutujących artystów oraz młodych zespołów. Do wygranych można zaliczyć też ich wydawców.

Tkliwa dynamika

Głównym punktem spornym jest wszechobecna dziś komputerowa technika kompresji muzyki, czyli cyfrowego „zagęszczania" utworów. Jednym ze skutków tego procesu jest znaczne wzmocnienie tych fragmentów muzyki, które dawniej brzmiałyby cicho, przy jednoczesnym radykalnym osłabieniu partii głośniejszych. Fragmenty cichsze są „podkręcane", a głośniejsze cichną. W rezultacie zanika to, co obok zmiany wysokości dźwięków zawsze było w muzyce najważniejsze - różnica w natężeniu poszczególnych części utworu, zwana dynamiką. Ginie to, co w muzyce jest tak dokładnie opisane i nazwane: natężenie dźwięków (od pianissimo do fortissimo) oraz artykulacja (od amabile do tremolando). Kierunek rozwoju współczesnego amerykańskiego popu najcelniej określił Bob Dylan: Dzisiejsze produkcje brzmią strasznie, bo liczy się tylko dźwięk. Nie mają żadnej linii, odcienia, niczego. Wszystko jest statyczne.

- Diabeł tkwi w szczegółach, ale szczegółów już nie ma - mówi Donald Fagen z zespołu Steely Dan, którego albumy uważane są za jedne z lepszych przykładów współczesnej muzyki popularnej.

Gdy pierwszy raz usłyszymy w radiu czy telewizji mocno skompresowaną piosenkę, wrażenie jest  niesamowicie silne. Branża muzyczna nazywa ten efekt nieco skromniej - mówi o energii wyczuwalnej już od pierwszych sekund utworu. Korzystają zeń również stacje telewizyjne, które w ten sposób oddzielają reklamy od pozostałych programów. Termin loudness nie oznacza jednak w tym wypadku głośności, którą każdy może sobie regulować za pomocą pilota - tu chodzi o głoś­ność odczuwaną, czyli mieszankę dźwięków głośnych i cichych, której nie da się już regulować.

Nietrudno się zorientować, że współczesna muzyka popularna jest głośniejsza niż cokolwiek, co do tej pory mogliśmy usłyszeć. Również zanik dynamiki jest dość łatwy do wychwycenia. Aby jednak w pełni poznać rozmiar katastrofy, trzeba porównać analizę graficzną dynamiki utworów starych i nowych na pasku przypominającym zapis sejsmografu. W przypadku starszych piosenek, w których występowały jeszcze różnice dźwięku, wygląda on jak fale. W utworach nowszych - to jedna szeroka kreska. W przypadku nowszych piosenek dynamika jest bliska zeru. Głośne uderzenie w perkusję - kiedyś tak wyraźne - dziś jest ledwie słyszalne na tle ogólnego łoskotu. Wskaźniki poziomu nagrania w domowych wieżach stereo nie bujają się już tak jak kiedyś, lecz od samego początku lądują na czerwonym polu.

Różnice są szczególnie wyraźnie, gdy porównamy starą piosenkę z jej nową wersją, poddaną remasteringowi, czyli dopasowaniu do dzisiejszych standardów. Za przykład może posłużyć utwór Abby „One of Us" z 1981 roku i jego nowa, „poprawiona wersja" z roku 2005. Fragment wykresu, który w 1981 roku przedstawiał wyraźne wahania, dziś jest już tylko szerokim i równym pas­mem, zapełniającym jednak prawie całą skalę od dołu do góry. Wszystkie dźwięki dzisiejszej wersji mają zatem podobne natężenie. Wahania wynoszą maksymalnie dwa, trzy decybele.

Metodę cyfrowej kompresji po raz pierwszy zastosowano na szeroką skalę w połowie lat 90. Wzorowy przykład muzyki lat 80., wydany w 1987 roku album „Appetite for Destruction" zespołu Guns'n'Roses mógł się jeszcze pochwalić dynamiką rzędu 15 dB, zaś nagrany w roku 1995 „(What's the Story) Morning Glory" brytyjskiej grupy Oasis - tylko ośmioma decybelami. Ale i ta granica została szybko przekroczona: dokonał tego w 1997 roku Iggy Pop, który ponownie wydał swój pochodzący z roku 1973 album „Raw Power". Była to swego czasu najgłośniejsza płyta rockowa. Po przeróbce jej dynamika wyniosła tylko cztery decybele.

Wydany w 1997 roku „Song 2" brytyjskiej grupy Blur jest również często przedstawiany jako przykład spłaszczenia i zaniku dynamiki. O refrenie tej piosenki można powiedzieć, że to tylko zniekształcony hałas. Dwa lata później standardy w tej dziedzinie wyznaczyli Red Hot Chili Peppers albumem „Californication". Jeśli odtworzymy go na dobrym sprzęcie hi-fi, zniekształcenia staną się bardzo wyraźne.

Jeśli chodzi o muzykę najnowszą, to największe „zasługi" w zniekształcaniu muzyki i pozbawianiu jej dynamiki ma brytyjska formacja Arctic Monkeys. Dźwiękowcy są zgodni - głośniej już się nie da. NajwiW nim odnajdziemy właśnie wszystkie te cechy, które wzbudzają najwięcej kontrowersji. Chodzi na przykład o fakt, że głośne utwory podczas pierwszego przesłuchania robią na odbiorcy większe wrażenie - nazywane jest to efektem psychoakustycznym. Przyczynę tego zjawiska można dość łatwo wytłumaczyć: muzyki słuchamy najczęściej w samochodzie, pociągu, pubie, podczas joggingu - cały czas towarzyszą nam dźwięki zewnętrzne. A im większa głośność piosenki, tym łatwiej nam wyłapać dźwięki zarówno o bardzo niskiej, jak i bardzo wysokiej częstotliwości. Odczuwamy znacznie większą przyjemność, słuchając głośnych nagrań - po prostu odnosimy wrażenie, że są one lepsze od innych. Dlatego stacje radiowe na całym świecie już od dłuższego czasu prowadzą wojnę o słuchacza, grając utwory możliwie najgłośniejsze. Jak wykazały badania, najchętniej słuchamy w radiu właśnie takiej muzyki.

Jest też oczywiście druga strona medalu: to rażący brak różnorodności, a co za tym idzie - również emocji. Na dłuższą metę taka muzyka jest monotonna i nużąca. Muzyka popularna musi w dzisiejszych czasach twardo walczyć o swoje, ponieważ tradycja uważnego słuchania wydaje się zanikać, a słuchacze przyzwyczaili się do mocno skompresowanego i płaskiego brzmienia utworów zapisanych w cyfrowym formacie mp3. Matt Serletic, były szef Virgin USA, ubolewa na łamach „Rolling Stone", że dobra, naprawdę dynamiczna muzyka ma dziś bardzo ciężko. Nawet najstarsze kawałki takich klasyków jak Elvis Presley czy Led Zeppelin zostały ostatnio tak podrasowane, by odtwarzane w samochodzie mogły konkurować z najnowszymi przebojami. - To jakby oglądać obraz Kandinsky'ego przez okulary słoneczne - mówi muzykolog Daniel Levitin.

Od pierwszej sekundy

Nieliczne gwiazdy, np. Bob Dylan i Norah Jones, postanowiły zignorować najnowsze trendy. Powstała również organizacja Turn Me Up! zrzeszająca najlepszych amerykańskich producentów i dźwiękowców. Jej członkowie chcą przywrócić popowi dynamikę i różnorodność. Ale Werner Krumme, inżynier dźwięku z Berlina, jest - jak wielu innych fachowców - nastawiony sceptycznie wobec takich inicjatyw. Krumme uważa, że tej machiny nie da się już zatrzymać. Jemu też najnowsze tendencje w muzyce popularnej nie przypadły do gustu, lecz ma rację, mówiąc, że to słuchacz decyduje, co kupi. - Wytwórnie oczekują, że każda nowa piosenka będzie już od pierwszych sekund tak głośna, jak utwory nu-metalowej grupy Limp Bizkit. Efekt już nikogo nie obchodzi.

Zbyt cichy początek może przesądzić o złej ocenie całego utworu. W wytwórniach nikt nie zadaje sobie trudu, żeby przesłuchać cały album, decyzje podejmuje się z miejsca. - Jeśli coś nie wpadnie w ucho od razu, to nie ma szans na rynku - potwierdza Christian Baader, wspólnik Krummego. W domu obaj słuchają tylko starych nagrań Franka Zappy, Milesa Daviesa i Pink Floyd.

- Dzisiejsza muzyka jest statyczna, nie ma w niej życia - ocenia Patrik Majer, jeden z najbardziej rozchwytywanych niemieckich producentów. Według niego problemem jest też to, że nawet największe wytwórnie odstawiły na boczny tor ludzi znających się na muzyce. - Nie dalej jak dziesięć lat temu każda duża wytwórnia posiadała studio masteringu, własnych ekspertów podejmujących kluczowe decyzje. Teraz takich miejsc już nie ma - zostały albo zamknięte, albo sprzedane. Dziś decyzje podejmują ludzie bez wystarczających kompetencji. Dźwięku najwyższej jakości trzeba szukać w jazzie, pop dąży do akustycznego konformizmu.

Spłaszczanie klasyków

Ale i jazz boryka się z problemem kompresji. - Wiele utworów produkuje się po to, by niemal natychmiast wpadały w ucho. Najważniejszym aspektem podczas nagrywania czy produkcji muzyki powinna być jakość, a nie żądania wytwórni i stacji radiowych - ocenia Manfred Eicher, producent muzyki klasycznej, laureat nagrody Grammy z 2002 roku. Eicher odrzuca pogląd, że jest to wina żądnych zysku szefów wytwórni, którzy wywierają presję na dźwiękowców i producentów. Jego zdaniem żaden szanujący się producent nie powinien się na coś takiego zgodzić. - Żądania wytwórni nigdy nie mogą być ważniejsze niż sama muzyka. Od 1969 roku Eicher jest prezesem założonej przez siebie wytwórni ECM, co stawia go w komfortowej sytuacji.

Problem nie dotyczy jeszcze tak bardzo muzyki klasycznej. Jednak Andreas Neubronner, dźwiękowiec ze Stuttgartu, głęboko wzdycha, gdy słyszy pytanie o wojnę na dźwięki i jej znaczenie w procesie produkcji muzyki klasycznej. Neubronner, współwłaściciel renomowanego studia Tritonus, właśnie otrzymał swoją piątą nagrodę Grammy, tym razem za nagranie siódmej symfonii Mahlera w wykonaniu orkiestry symfonicznej z San Francisco. Manipulowanie dynamiką nawet jemu nie jest obce - to po prostu naturalna kolej rzeczy.

Muzykę w wykonaniu wybitnej orkiestry symfonicznej charakteryzuje duża dynamika (60-70 dB). A na płytę CD można przenieść wahania maksymalnie do 60 dB. Poziom hałasu w przeciętnym mieszkaniu oscyluje wokół 40 dB. Gdybyśmy chcieli odtworzyć całą dynamikę płyty z muzyką klasyczną, to do jej 60 dB musielibyśmy dodać te „domowe" 40. Dałoby to około stu decybeli, a już o dziesięć decybeli więcej to wartość niebezpieczna dla słuchu. Hałas o natężeniu 120 dB wytwarza startujący myśliwiec.

Neubronner musi zatem odpowiedzieć na pytanie: gdzie zacząć zawężanie dynamiki? Musi też wiedzieć, dla kogo produkuje muzykę: dla wyrafinowanych muzycznie kierowców, dla przeciętnego domowego odbiorcy, dla audiofila odtwarzającego muzykę na swym wartym grube pieniądze sprzęcie czy może dla stacji radiowej grającej muzykę klasyczną? A radio ogranicza dynamikę do 15 dB. I tu pojawia się problem.

Dotychczas postępowano z wielką ostrożnością, ponieważ każdy gatunek muzyczny brzmi inaczej. Muzyka popularna poszukuje nowych, zaskakujących dźwięków, poza tym wszystkie chwyty są dozwolone, np. dziwaczna elektroniczna przeróbka głosu Cher w piosence „Believe". Natomiast w muzyce klasycznej najważniejsze jest zachowanie dynamiki i jej wierne oddanie. Dlatego Neubronner ma nadzieję, że stosunkowo wysokie standardy uda się zachować jeszcze dość długo. Ale zmiany - a dokładniej: niższa jakość - dosięgną również odbiorców muzyki klasycznej. - To straszne - mówi. - Żyjemy w coraz głośniejszych czasach.

 

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną