Zaginęła czołowa białoruska opozycjonistka. Łukaszenka szykuje się na nowe czasy
Z polskiej perspektywy najważniejszy i wymagający błyskawicznego wyjaśnienia jest los zaginionej Anżaliki Mielnikawej, czołowej postaci antyłukaszenkowskiej opozycji. „Zgubili ją”, mówi białoruski dyktator, „nie mogą jej znaleźć”. Czy Łukaszenka wie, gdzie jest Mielnikawa? W zasadzie nie musiałby nic mówić, bo historia 38-letniej przewodniczącej Rady Koordynacyjnej, czyli parlamentu na uchodźctwie, sama z siebie brzmi szalenie alarmująco i niemal każdy potencjalny wariant jej rozwoju to punkty dla Łukaszenki.
Co się stało z Mielnikawą?
Łączność z Mielnikawą urwała się 25 marca, w Dzień Wolności. Jego celebracja jest zakazana przez reżim, bo to największe święto wolnej i demokratycznej Białorusi, upamiętniające powstanie białoruskiego państwa w 1918 r. Przez lata była to tradycyjna data antyłukaszenkowskich demonstracji. W tym roku Łukaszenka zorganizował sobie w ten akurat dzień kolejną udawaną inaugurację prezydencką. Mielnikawa mieszkała w Warszawie, miała wyjechać do Londynu, ale jej telefon podobno zameldował się na Białorusi. Tam też znajdować się mieli były mąż i ich dzieci.
Po zniknięciu przewodniczącej polscy i niezależni białoruscy dziennikarze – solidną pracę wykonała tu „Rzeczpospolita” – zaczęli sprawdzać, co o Mielnikawej wiadomo. Wyszło, że bardzo niewiele. Nie pracowała, a miała duże czy nawet bardzo duże pieniądze. Prowadziła fundację, która rozdawała znaczne sumy opozycjonistom. Z racji zajmowanego stanowiska utrzymywała regularne kontakty z polskimi władzami, w tym rutynowo z MSZ. Bywała w Sejmie i Senacie, występowała też m.in. na forum Rady Europy w Strasburgu.
Jej działalność nie wzbudzała podejrzeń, bo Mielnikawa głosiła credo białoruskiej opozycji: prezydentką powinna być Swiatłana Cichanouska, Łukaszenka ukradł wybory z 2020 r., jest uzurpatorem i zbrodniarzem, jego miejsce jest przed trybunałem w Hadze itd. Wątpliwości budzą za to inne, dopiero co wyświetlone okoliczności. Miała się rozwieść z mężem, ponieważ towarzysze z opozycji wytykali, że ów mąż, z zawodu informatyk, kursował między Polską a Białorusią, gdzie nie spotkało go nic złego. Choć status żony – co najmniej nr 3 w emigracyjnych władzach – sprawiał, że dla reżimu byłby cennym zakładnikiem. Zastanawiające jest i to, że po rozwodzie małżeństwo miało nadal mieszkać pod tym samym warszawskim adresem. Wreszcie najbliżsi Mielnikawej nie zgłosili jej zaginięcia.
Kompromitacja polskich służb?
Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego sprawdza różne tropy, zamykające się między uprowadzeniem po pracę na rzecz obcego wywiadu. Paleta możliwości jest niby szeroka, ale im więcej czasu upływa od 25 marca, tym bardziej rośnie prawdopodobieństwo nadchodzącej kompromitacji – polskiego rządu, którego służby na odcinku białoruskim zanotowały szereg blamaży i teraz nie upilnowały Mielnikawej, mającej z pewnym prawdopodobieństwem polskie obywatelstwo, i białoruskich władz na uchodźctwie, których nie stać na jakiekolwiek straty.
Białoruskie środowiska emigracyjne są intensywnie inwigilowane przez reżim, sporo w ich szeregach nieufności, zrozumiałych obaw o los najbliższych, pozostawiony w kraju majątek, często konfiskowany. No i w pamięci są losy zbiegłego do Mińska sędziego Tomasza Szmydta czy nawróconego na łukaszenkizm byłego redaktora niezależnego serwisu Nexta Ramana Pratasiewicza, uprowadzonego z pokładu samolotu irlandzkich linii Ryanair, który przelatywał nad terytorium Białorusi.
Czytaj też: Zakładnicy Łukaszenki z desperacji mogą sięgnąć po broń
Łukaszence migrantów nie brakuje
Równolegle zwiększa się liczba prób przełamania zabezpieczeń na granicy z Polską. Tej wiosny Białoruś intensywnie wysyła migrantów do forsowania granicznego płotu, dziennie próbuje go przełamać nawet tysiąc osób. Funkcjonariusze Łukaszenki mają ułatwione zadanie, jest bardzo sucho, co umożliwia bezpieczne przejście przez zazwyczaj niedostępne o tej porze roku tereny podmokłe. M.in. olsy powinny stać pod wodą, ale susza jest taka, że można je przejść w trampkach.
Łukaszence wciąż nie brakuje chętnych do przejścia przez Polskę do Europy, ściąga ich zwłaszcza z Bliskiego Wschodu i Afryki za pośrednictwem m.in. Rosji. Na samodzielną za to operację uzurpatora z Mińska wygląda pomysł ściągnięcia 150 tys. Pakistańczyków. Chodziłoby o wykwalifikowanych pracowników (z rodzinami) i załatanie nimi dziury na rynku pracy, na którym wyrwa pojawiła się w związku z emigracją setek tysięcy obywateli bojących się zemsty za udział w protestach z 2020 r. i za wszelką działalność obywatelską, inną niż składnie hołdów porządkowi wymyślonemu przez dyktatora. Pytanie tylko, ilu sprowadzonych w ten sposób też trafi na granicę.
Łukaszenka ma smykałkę do kurczowego trzymania władzy, leci mu przecież już czwarta dekada. Trwa, bo dotąd nieźle potrafił dostosowywać się do zmieniających się czasów i niezmiennie starał udowodnić swoją przydatność – przede wszystkim Rosji i jej prezydentowi Władimirowi Putinowi. Jednak były czasy, gdy z nim też miał ciche dni. Wtedy przymilał się do Zachodu, zwłaszcza Unii Europejskiej. Próbował nawet szukać alternatywnych źródeł ropy naftowej (stałym była Rosja). 15 lat temu montował szlak naftowego importu z Wenezueli, rządzonej wtedy przez Hugo Cháveza, trasa miała prowadzić m.in. ukraińskimi rurociągami.
Czytaj też: Podlaska Białorusinka: Jesteś Polakiem i nic nie musisz z tym robić. A mniejszość czuje presję i wstyd
Są powody, by mścić się na Polsce
Wydaje się, że i teraz Łukaszenka szykuje się na nowe czasy. Prędzej czy później dojdzie w Ukrainie do przesilenia. Gdy zmieni się wojenny kontekst, naturalnej zmianie ulegnie też w rosyjskich oczach status Łukaszenki i jego domeny. W najgorszym scenariuszu jest nawet aneksja przez Rosją. Jest w interesie dyktatora i białoruskich elit, by wyglądał na przywódcę z potencjałem. Ten dają mu coraz bliższe związki z krajami Azji i Afryki. Jego szykowany na następcę syn studiuje w Pekinie. Samochodami chińskich marek jeździ białoruska milicja. Do Mińska, izolowanego przez Zachód i objętego jego sankcjami, przyjeżdżają afrykańscy i azjatyccy oficjele. Łukaszenka właśnie zaprosił do złożenia wizyty prezydenta Zimbabwe.
Atrakcyjności w oczach rosyjskich, ale też wśród rodaków, dodaje mu reputacja kogoś, kto różnymi sposobami kąśliwie atakuje Polskę, największe państwo wschodniej flanki wrogiego NATO. Polska nie za bardzo umie i może odpowiedzieć, tak jak nie jest w stanie wyciągnąć z łap uzurpatora więzionego od czterech lat dziennikarza i działacza polskiej mniejszości z Grodzieńszczyzny Andrzeja Poczobuta. Łukaszenka zna stawkę. Wziął udział w napaści na Ukrainę, jest wspólnikiem w zbrodniach Putina, ma więc bardzo wiele do stracenia i jest z unijnymi państwami w konflikcie. Może poniżej progu wojny, ale z dotkliwymi dla Polski, Litwy i Łotwy efektami.
Ma też powody, by się na Polsce mścić. Samo zamknięcie niemal wszystkich przejść granicznych pozbawiło go okazji do dalszego prowadzenia organizowanej przez państwo białoruskie papierosowej kontrabandy, która wcześniej stanowiła ważne źródło nieewidencjonowanych dochodów reżimu. Dziś zamiast papierosów Łukaszenka zajmuje się mąceniem, wysyłaniem do Polski niepewności i sączeniem przez Bug i Świsłocz stałych porcji jadu. I on, i jego Białoruś mogą wyglądać nienowocześnie, wręcz przaśnie, stałe towarzystwo białego pinczera może wskazywać, że z wiekiem dyktator dziwaczeje, ale w robieniu zamieszania wciąż pozostaje groźnym i skutecznym fachowcem.