Zginie czy zapłaci?
Królowa wietnamskich nieruchomości została skazana. Zginie czy zapłaci?
Zaczynała od budki z perfumami na targu, a olbrzymiego majątku (hotele, biurowce, osiedla, centra handlowe, inwestycje w Hongkongu) dorobiła się po 1986 r., kiedy ruszyła reforma gospodarcza doi moi, która miała połączyć skostniały system komunistyczny z wolnym rynkiem. Obecne zarzuty dotyczą Saigon Commercial Bank, piątego co do wielkości w kraju. My Lan stopniowo przejmowała go przez podstawionych ludzi i fikcyjne firmy, a następnie opróżniła, pozostawiając na lodzie 42 tys. ciułaczy. Spektakularna była np. trzyletnia operacja wywożenia z banku 4 mld dol. w gotówce, którą składowała w swojej piwnicy.
W kraju słynącym ze skrytości proces był niezwykle nagłaśniany, aby miał znaczenie wychowawcze. To część operacji „Płonący piec”, uruchomionej przez sekretarza generalnego partii Nguyen Phu Tronga (zmarł w lipcu ub.r. w wieku 80 lat), osobę nr 1 w państwie. W tym piecu płonęły osoby oskarżane o korupcję, m.in. dwóch kolejnych prezydentów Wietnamu, dwóch wicepremierów i setki działaczy wysokiego szczebla. A przy okazji okazał się to świetny oręż w walce z przeciwnikami i koteriami w partii. Wyroki były mniej surowe niż teraz.
Jeśli przyjrzeć się bliżej, nie był to jednak proces skorumpowanego systemu. Przecież My Lan przez lata musiała mieć niejeden rozpięty wysoko parasol, zwłaszcza w tak policyjnym kraju. Tu całą odpowiedzialność zwalono na szefową nadzoru bankowego (łapówka 5 mln dol.), która dostała dożywocie. Nie był to też proces dzikiego kapitalizmu w komunistycznych ramach, który wprowadził drastyczne podziały społeczne – a jedynie osąd ludzkiej chciwości i niesubordynacji.
My Lan trafiła do celi śmierci. Według obrońców praw człowieka na egzekucję czeka w Wietnamie ponad 1,2 tys. osób, oficjalne dane nie są podawane.