Teraz zaczyna się prawdziwa walka o Bałtyk. Czy misja NATO pod nosem Rosji wystarczy?
Zapowiedziana właśnie sojusznicza misja na Bałtyku, nazywanym wewnętrznym obszarem NATO, to symbol opóźnienia realnych działań i braku politycznej determinacji. Gdy się zacznie, ma być poligonem testowym nowej generacji „strażników morza”.
Czytaj też: Na Bałtyku robi się bardzo groźnie. Czy Polska ma się czym bronić?
Czy NATO się zebrało?
Bałtycka warta albo straż – tak można przetłumaczyć kryptonim nowego zadania („Baltic Sentry”), ogłoszonego w czasie szczytu w Helsinkach, na który przyjechali reprezentanci najbardziej zainteresowanych krajów. Pierwszy sygnał pojawił się na podobnym spotkaniu w Sztokholmie w listopadzie. Na obydwu główną rolę apelującego o większe zaangażowanie wziął na siebie polski premier Donald Tusk. Ale – jak ironicznie by to nie zabrzmiało – znowu najbardziej pomógł Władimir Putin. Bo zapewne on i jego służby stoją za powtarzającymi się ostatnio coraz częściej incydentami zrywania podmorskich kabli i rur, tworzących krytycznie ważną sieć wymiany zasobów, energii i danych. Pocieszające jest to, że NATO „zebrało się” znacznie szybciej, w nowym stylu i że na europejskim morzu radzi sobie bez udziału USA.
„Mniej niż 24 godziny zajęła mi analiza sytuacji, że trzeba coś zrobić, planowanie i zbieranie kontrybucji zajęło trzy dni, a koncentracja sił i wysłanie ich w morze nastąpiło w jeden dzień. Wszystko zabrało mniej niż tydzień i mamy nową operację” – mówił w czwartek po dwudniowym spotkaniu szefów sztabów państw sojuszniczych gen. Chris Cavoli, odpowiadający z ramienia NATO i sił USA za obronę Europy.