Nie ma czym oddychać
„Wybory”. Białorusini znów wezmą udział w spektaklu. Młodzi mają dość, opozycjoniści siedzą
Gdy byłam mała, tata mi opowiadał, że kiedy on sam jako dziecko prosił dziadka, żeby podzielił się wspomnieniami o wojnie, ten zawsze odmawiał lub zmieniał temat. Wtedy nie rozumiałam dlaczego. Dziś myślę, że raczej nie chciałabym tłumaczyć nowemu pokoleniu tego, co przeszło moje, urodzone w latach 90. Choćby dlatego, że odtworzenie tego w pamięci byłoby dla mnie zbyt bolesne.
W zeszłym roku minęło 30 lat, odkąd Aleksandr Łukaszenka rządzi Białorusią. Za kilka dni, 26 stycznia, będzie ubiegał się o siódmą kadencję. W przypadku nowych protestów grozi już całkowitym odcięciem internetu. Wśród wyborczych konkurentów ma tylko polityczne wydmuszki, niemających szans na wygraną figurantów, z których dwóch wycofało się z wyborów prezydenckich, aby – tu dosłowny cytat – „nie dopuścić do dwuznacznych myśli” (o głosowaniu na urzędującego przywódcę lub alternatywnego kandydata – przyp. red.). Ostatecznie na karcie do głosowania znajdzie się pięć osób.
Podpisy pod kandydaturą 70-letniego Łukaszenki Białorusini składali masowo. Odmówić było trudno, bo groziło to co najmniej utratą pracy i wilczym biletem. W rezultacie białoruski dyktator ogłosił, że w ciągu pierwszego tygodnia zebrał ponad 700 tys. podpisów z wymaganych do rejestracji 100 tys. Pod koniec liczba ta wzrosła do ponad 1,5 mln (przy populacji 9,2 mln). Wielu z tych podpisanych nie zna innego prezydenta – Łukaszenka rządzi Białorusią od 1994 r. Wielu z nich, tak jak mnie, odebrał młodość, bezpieczeństwo, spokój, stabilność, które w swoich przemówieniach tak często nazywa „narodowym dziedzictwem”. Odebrał mnie i tysiącom innych ludzi dom. Niektórym życie.
Pogrzeb przez Skype’a
Wilno. Siedzimy w sali pożegnalnej przed otwartą trumną przykrytą biało-czerwono-białą flagą.