Grupa Ramstein skończyła grać? Trump rozsiewa niepewność. Miny rzedną, nadzieje bledną
Pożegnali się tam, gdzie spotkali się po raz pierwszy – w amerykańskiej bazie lotniczej w zachodnich Niemczech, na obrzeżach Kaiserslautern. Choć może ministrowie woleliby gdzieś indziej. To niby miejsce w sercu Europy, a jednak z dala od metropolii. Do najbliższej, Frankfurtu nad Menem, jest 70 km. Niemal za płotem przebiega autostrada, ale łatwiej tam dolecieć niż dojechać, o ile ma się zgodę wojskowych na lądowanie.
Na siłę można i dopłynąć. Nieopodal, w Ludwigshafen, jest rzeczny port o niemal morskiej przepustowości. Dlatego tereny położone za Renem były idealne, by w czasach zimnej wojny właśnie tu lokalizować wielkie bazy USA. Historyczna rzeka znowu miała wyznaczać „limes”, bo na niej miała się oprzeć druga linia obrony NATO, gdyby pod naporem sowietów załamała się ta pierwsza, na niemiecko-niemieckiej granicy. Stąd wielki wojskowy szpital w Landstuhl i wielkie wojskowe lotnisko w Ramstein-Miesenbach.
Dwie niemal równoległe, trzykilometrowe drogi startu i lądowania, wielkie płaszczyzny postojowe, wokół stanowiska dla obrony powietrznej i – teraz nieużywane – bunkry dla myśliwców. Ramstein to dzisiaj nie jest przyfrontowe lotnisko, ale miejsce o strategicznym znaczeniu. Poza jednostkami transportowymi amerykańskich sił powietrznych mieści sojusznicze dowództwo lotnictwa, centrum bodaj najważniejszej w NATO sieci wymiany informacji i podejmowania decyzji – zintegrowanego systemu obrony powietrznej i antyrakietowej.
Mało jest miejsc tak bardzo symbolizujących