Ogon, który macha psem: Elon Musk teraz miesza się w brytyjską politykę. Na co liczy?
Ten polityczny serial ma dynamikę tak dużą, że trudno nadążyć za zmianami w głównych wątkach. Tłem dla romansu Elona Muska z brytyjską skrajną prawicą jest, jak często w jego przypadku, wpis na X. Kilka miesięcy temu założyciel Tesli i SpaceX udostępnił post z linkiem do petycji w sprawie usunięcia z urzędu premiera Wielkiej Brytanii Keira Starmera. Autorzy pisma wypominali mu demagogię i niespełnienie obietnic w pierwszych stu dniach rządów.
Dokument był głęboko zakopany w odmętach sieci – aż zauważył go Musk i nadał sprawie gigantycznego przyspieszenia. Po jego interwencji wnioskodawcy zebrali 2 mln podpisów i choć tego typu inicjatywy bywają bezprzedmiotowe i nie niosą realnych konsekwencji, na poziomie narracyjnym widmo ingerencji amerykańskiego miliardera w brytyjską politykę stało się jak najbardziej realne.
Czytaj też: Jeremy Clarkson. Czy król farmerów zostanie brytyjskim Trumpem?
Farage się odradza
W kolejnych tygodniach plany Muska zaczęły się konkretyzować. W mniej lub bardziej konkretny sposób sugerował, że chętnie wpłaci sporą sumę na rzecz Reform UK. To nowy-stary gracz na brytyjskiej scenie, kolejne wcielenie Brexit Party i któraś z kolei platforma wyborcza dla niezatapialnego Nigela Farage’a. Potwierdza się teza Alastaira Campbella, rzecznika rządu Tony’ego Blaira: najbardziej niedocenianą umiejętnością w polityce jest talent do podnoszenia się po spektakularnych porażkach.
Farage, wielokrotnie próbujący wejść na szczyty polityki na plecach kolejnych ugrupowań – najpierw United Kingdom Independence Party, potem Brexit, teraz Reform UK – rzeczywiście od drugiej połowy lat 90. usiłuje rozsadzić od środka krajowy establishment. Był kilkakrotnie europosłem i poprowadził UKIP do zwycięstwa w wyborach do PE w 2014 r. (to był pierwszy od 1906 r. triumf jakiejkolwiek partii spoza duopolu konserwatystów i laburzystów). Częściej jednak zaliczał spektakularne klapy. Do krajowego parlamentu dostał się pierwszy raz dopiero w ubiegłym roku, razem z czwórką polityków Reform. I natychmiast rozpoczął typową dla brytyjskiej polityki kampanię na rzecz reformy ordynacji wyborczej.
Jego partia dostała tylko pięć mandatów, choć w skali kraju uzyskała aż 14,3 proc. poparcia. System jednomandatowych okręgów bez minimalnego progu zwycięstwa, First Past the Post, premiuje z reguły kandydatów większych partii, więc Reform jest niedoreprezentowana. To rzeczywiście defekt brytyjskiej demokracji, zwłaszcza że – i to akurat ważna informacja, która wciąż się w mediach nie przebija – partia Farage’a uważa się za najliczniejszą. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia Reform ogłosiło, że ma 131 tys. zarejestrowanych członków, czyli więcej niż torysi. Liderka Partii Konserwatywnej Kemi Badenoch zdementowała te doniesienia, pisząc na X, że realna liczba członków torysów wynosi 320 tys.
Wywiązała się awantura, ale wniosek jest jeden i niezaprzeczalny – Reform UK to poważna siła w brytyjskiej polityce.
Czytaj też: Musk, przyjaciel Trumpa, apologeta Putina. Tytan intelektu okazał się moralnym karłem
Łaska i niełaska Muska
Musk jesienią zaczął zbliżać się do Farage’a, który z kolei już po amerykańskich wyborach odwiedził Donalda Trumpa w jego posiadłości Mar-a-Lago na Florydzie. Początkowo sugerował, że wesprze go kwotą 70 mln funtów, potem sam Farage podbił stawkę, wspominając o 100 mln. Wpompowanie takich pieniędzy w jedną partię na Wyspach byłoby szokiem dla systemu.
Jak zauważył Rory Stewart, były członek Partii Konserwatywnej i współgospodarz popularnego podkastu „The Rest is Politics”, kampanie największych partii w Wielkiej Brytanii kosztują 10–20 mln funtów. Kilkakrotnie mniej, niż wynosiłby datek Muska dla Farage’a. Nie mówiąc o ogromnym i całkowicie nieregulowanym wsparciu medialnym, które miliarder zapewniłby skrajnej prawicy. Chodzi o technologiczny know-how, doradztwo w kampanii i osobistą platformę: 210 mln użytkowników X. Farage z miejsca stałby się o ile nie faworytem wyborów, to pewniakiem do wprowadzenia do Izby Gmin nie pięciu, a może i kilkuset posłów.
Problem w tym, że transakcja nie została sformalizowana i może nigdy do tego nie dojdzie. Okazuje się bowiem, że Musk, jak przystało na człowieka o zapędach dyktatorskich, domaga się od swoich partnerów całkowitej ideologicznej i operacyjnej lojalności. Krótko mówiąc, zleci przelew, gdy upewni się, że z ust odbiorcy nie padnie ani słowo krytyki pod jego adresem.
Nigel Farage ewidentnie tego nie przewidział i wpadł przez to w kłopoty. Udzielił właśnie wywiadu dziennikarce BBC Laurze Kuenssberg. Powiedział w nim, że Musk „rzeczywiście może dać mu pieniądze”. Ważniejsze jest jednak, że „dzięki niemu Reform wychodzi na partię, która jest cool”. Zapytany, czy zgadza się z miliarderem we wszystkim, stwierdził, że nie do końca. Potem na X sprecyzował, że nie identyfikuje się z poglądami i działaniami Tommy’ego Robinsona, odsiadującego 18 miesięcy więzienia za obrazę sądu i łamanie postanowień w sprawie szerzenia kłamstw na temat syryjskich imigrantów.
Czytaj też: Wielka Brytania rozbujana na falach. A może sukces Partii Pracy wcale nie jest tak imponujący?
Trump Muska nie krytykuje
Postać Robinsona jest w tej historii bardzo ważna i kontrowersyjna. Naprawdę nazywa się Stephen Christopher Yaxley-Lennon, urodził się w Luton pod Londynem i jest jednym z najbardziej niebezpiecznych aktywistów skrajnej prawicy. W 2009 r. założył English Defense League (EDL), radykalną organizację, której celem było zatrzymanie muzułmańskiej imigracji na Wyspy. Gloryfikował przemoc, szerzył nienawiść w internecie, atakował ekspertów. Ofiarą Robinsona padła m.in. dr Julia Ebner z Oxfordu, jedna z najlepszych na świecie specjalistek od skrajnej prawicy i radykalizmu w sieci („Polityka” wydała polskie tłumaczenie jej książki „Coraz ciemniej. Ekstremiści w sieci”). Aktywista zaatakował ją w biurze w siedzibie organizacji badawczej Quilliam.
Robinson słynie z ideologicznych związków z Rosją. W 2020 r. pojechał nawet do Moskwy i Petersburga, gdzie wygłosił kilka wykładów na temat czystości rasowej w Europie. Rosyjskie media chwaliły go za światopogląd, opisując jako ofiarę cenzury w Unii Europejskiej; on sam bardzo pochlebnie wypowiadał się na temat Władimira Putina. Rok później „New York Times” ujawnił, że prawdziwym celem wyjazdu Robinsona do Rosji była próba założenia kont w bankach, żeby ukryć pieniądze zbierane na jego organizacje.
Farage napisał na X, że Robinson „nie byłby dobrym dodatkiem do Reform UK”. A Musk odpowiedział, że „Robinsona należy natychmiast uwolnić”. Po czym dodał, że Farage powinien przestać być szefem partii, bo „nie ma tego, czego potrzeba”, by kierować formacją polityczną. Nie wyjaśnił powodów krytyki, ale nie musi – z dwóch powodów. Po pierwsze, i tak zrobi, co będzie chciał, a miliony jego wyznawców ślepo podążą wytyczonym kursem. Po drugie, neurotyczny miliarder, pragnący zburzyć porządki na całym świecie, po prostu oczekuje całkowitego poddaństwa.
Nie przypadkiem Trump nigdy go publicznie nie skrytykował. Prezydent elekt może nie jest tytanem strategii i politycznego intelektu, ale ma niezły instynkt do zawierania umów i partnerstw. Wie, że Musk jest mu niezbędny do przeżycia i sprawowania kontroli nad elektoratem. Uprawnione jest nawet stwierdzenie, że to twórca Tesli okaże się bardziej wpływowym człowiekiem od samego Trumpa. Czy do zmiany rzeczywistości w Wielkiej Brytanii ostatecznie użyje Nigela Farage’a? Nie wiadomo. Ale to źle zadane pytanie. Czy będzie to Farage, czy ktoś inny – nie ma większego znaczenia. Demiurgiem skrajnej prawicy i populizmu jest Elon Musk – to fakt, nie opinia.