Izrael wkracza w 2025 r. z ciężkim bagażem roku poprzedniego, niedokończonymi wojnami i w niepewnej sytuacji politycznej. Najbliższe miesiące mogą się więc okazać kluczowe – być może nawet w wieloletniej perspektywie. Pod koniec stycznia minie 60 dni rozejmu z Hezbollahem, co mniej więcej zbiegnie się w czasie z objęciem urzędu prezydenta przez Donalda Trumpa, obiecującego zakończenie wszelkich wojen. Zawarcie trwałego porozumienia z Libanem może pójść na jego konto jako jeden z pierwszych sukcesów na Bliskim Wschodzie. Inną kwestią jest, czy będzie ono rzeczywiście trwałe.
Kolejnym sukcesem Trumpa byłoby zakończenie wojny w Strefie Gazy, o co zabiega jeszcze przed przeprowadzką do Białego Domu. Tu jednak sytuację komplikują radykalni koalicjanci premiera Beniamina Netanjahu, którzy nie zgadzają się na wypuszczenie palestyńskich więźniów w zamian za uwolnienie zakładników, co grozi rozpadem koalicji i perspektywą przyspieszonych wyborów. Ten scenariusz jest jednak mało prawdopodobny, ponieważ sondaże wskazują na przegraną obecnego obozu rządzącego.
Dlatego zapewne Netanjahu zgodzi się na szereg ustępstw na rzecz Itamara Ben-Gewira i Becalela Smotricza (powrót żydowskich osadników do Gazy czy „objęcie suwerennością” osiedli na Zachodnim Brzegu Jordanu), grzebiąc możliwość powstania niepodległego państwa palestyńskiego. O ile więc możliwe jest zakończenie wojny w Gazie, o tyle raczej można uznać za pewnik, że izraelscy żołnierze pozostaną tam na długie lata.
Nic też nie wskazuje na to, żeby izraelska armia w najbliższym czasie opuściła terytorium Syrii, gdzie po upadku reżimu Baszara Asada zajęła strategiczną część góry Hermon, zniszczyła też większość syryjskiego potencjału militarnego i przerwała szlak przerzutowy irańskiej broni do Libanu.